Выбрать главу

– No tak.

– Dlaczego Matsson miałby jechać na Węgry w niebieskim blezerze, szarych spodniach i zamszowych butach z bardzo podobnym kompletem ciuchów spakowanych w walizce? Gdzie się podział ciemny garnitur, który włożył w przeddzień wyjazdu? Nie ma go ani w walizce, ani w jego mieszkaniu.

– Okej, to nie był Matsson. Więc kto?

– Ktoś, kto miał okulary i płaszcz Matssona i nosił brodę. Kto był ostatnio widziany z Matssonem? Kto nie ma alibi do soboty wieczór? Kto z tej paczki był na tyle trzeźwy i inteligentny, żeby coś takiego sprokurować? Zastanów się.

Stenström milczał ze śmiertelnie poważną miną.

– Coś mi przyszło do głowy. – Kollberg rozłożył na stole plan Budapesztu. – Spójrzcie. Tu jest hotel, a tu Dworzec Centralny czy jak mu tam.

– Budapest Nyugati. Dworzec Zachodni.

– Niech ci będzie. Gdybym miał pójść z hotelu na stację, wybrałbym tę drogę, czyli obok komendy policji.

– Owszem, ale doszedłbyś do niewłaściwego dworca. Pociągi do Wiednia odjeżdżają z Keleti, ze Wschodniego.

Kollberg w milczeniu studiował mapę.

Martin Beck rozłożył odbitkę planu Solnej i kiwnął głową na Stenströma.

– Pojedziesz do komendy na Solnej i poprosisz chłopców, żeby odgrodzili ten teren. Są tam szczątki spalonego domu. Dobijemy niebawem.

– Teraz, od razu?

– Tak.

Stenström wyszedł. Martin Beck wygrzebał papierosa, palił w milczeniu i popatrywał na siedzącego nieruchomo Kollberga.

– W drogę – powiedział, gasząc peta.

Kollberg szybko prowadził wyludnionymi w niedzielę ulicami. Kiedy przejeżdżali przez Västerbron, spomiędzy gnanych wiatrem chmur wyjrzało słońce i lekka bryza zmarszczyła wody Riddarfjärden. Martin Beck obrzucił roztargnionym spojrzeniem grupkę jolek. Opływały boję w zatoce przy Rålambshov.

Zaparkowali w tym samym miejscu co poprzedniego dnia.

Kollberg pokazał na stojącą opodal czarną Lancię.

– To jego wóz. Pewnie jest w domu.

Przecięli na ukos Svartensgatan i otworzyli drzwi. Owionęło ich rześkie, wilgotne powietrze. W milczeniu weszli po wysłużonych schodach na czwarte piętro.

Rozdział 25

Drzwi otworzyły się natychmiast.

Mężczyzna miał na sobie szlafrok i kapcie. Wydawał się kompletnie zaskoczony.

– Przepraszam – powiedział. – Myślałem, że to moja narzeczona.

Martin Beck od razu go rozpoznał. To jego pokazał mu Molin Pod Cynowym Pucharem dzień przed wylotem Matssona do Budapesztu.

Szczera, sympatyczna twarz. Łagodne spojrzenie niebieskich oczu. Dobrze zbudowany. Tylko broda i średni wzrost upodabniały go do belgijskiego studenta Roedera i Alfa Matssona.

– Jesteśmy z policji. Nazywam się Beck. A to policjant śledczy Kollberg.

Sztywno i uprzejmie przywitali się skinieniem głowy.

– Kollberg.

– Gunnarsson.

– Czy możemy wejść na chwilę? – zapytał Martin Beck.

– Naturalnie. O co chodzi?

– Chcielibyśmy porozmawiać o Alfie Matssonie.

– Wczoraj był u mnie w tej samej sprawie inny policjant.

– Tak, wiemy.

Ledwie Martin Beck i Kollberg przekroczyli próg mieszkania, w ich zachowaniu zaszła wyraźna zmiana, której nie byli świadomi. Napięcie i niepewność zastąpiły rutynowy spokój i stanówczość, świadczące o tym, że wiedzą, co się stanie, bo często doświadczali czegoś podobnego.

Przeszli przez mieszkanie, nie mówiąc ani słowa. Było jasne i przestronne, urządzone z dobrze przemyślaną dbałością, acz nie do końca.

Rozstawienie nowiutkich mebli nasuwało skojarzenia z aranżacją wystroju sklepowej witryny.

Okna dwóch pokoi wychodziły na ulicę, okno sypialni i kuchni na podwórze. W łazience, której drzwi stały otworem, paliło się światło.

Kiedy zadzwonili, mężczyzna najwyraźniej zajmował się poranną toaletą.

W sypialni były dwa szerokie łóżka. Na nocnej szafce obok tego, na którym ktoś niedawno leżał, stała do połowy opróżniona butelka wody mineralnej, szklanka, dwa słoiczki tabletek i zdjęcie w ramce. Poza tym w sypialni był fotel na biegunach, dwa stołki i toaletka z szufladkami i nastawnym lustrem. Zdjęcie przedstawiało młodą kobietę o blond włosach, dorodnej twarzy i bardzo jasnych oczach. Nie miała makijażu. Na szyi wisiał srebrny łańcuszek bismark. Martin Beck rozpoznał ten model, bo szesnaście lat temu identyczny podarował żonie.

Obejrzeli mieszkanie i weszli do gabinetu.

– Siadajcie, proszę – powiedział Gunnarsson.

Martin Beck skinął głową i usadowił się na wiklinowym krześle przy dwuosobowym biurku, wyposażonym po obu stronach w kolumny szuflad.

Mężczyzna w szlafroku zerknął na Kollberga, który nadal krążył po mieszkaniu.

Na blacie leżały maszynopisy, książki i czasopisma. W maszynie tkwiła częściowo zapisana kartka papieru, przy telefonie stała jeszcze jedna fotografia w ramce. Jasnooka kobieta ze srebrnym łańcuszkiem. To zdjęcie zostało zrobione w plenerze. Odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się prosto w obiektyw. Wiatr mierzwił jej włosy.

– Czym mogę służyć? – zapytał uprzejmie mężczyzna w szlafroku.

Martin Beck pochwycił jego spojrzenie. W niebieskich oczach malował się spokój. Kollberg krzątał się winnej części mieszkania, był w łazience albo w kuchni.

– Proszę powiedzieć, co się wydarzyło – zaczął Martin Beck.

– Kiedy?

– W nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi lipca, kiedy pan i Matsson wyszliście z baru Opera.

– Już to mówiłem. Rozstaliśmy się na ulicy. Wsiadłem do taksówki i wróciłem do domu. On czekał na następną, bo jechał w inną stronę.

Martin Beck położył ręce na krawędzi biurka i przyglądał się kobiecie na fotografii.

– Chciałbym zobaczyć pański paszport.

Mężczyzna obszedł biurko, usiadł i wysunął szufladę. Wiklinowe krzesło przyjemnie zaskrzypiało.

– Proszę.

Martin Beck kartkował paszport. Był stary i zniszczony, ostatni stempel rzeczywiście wbili mu na Arlandzie dziesiątego maja. Na następnej stronie – która była jednocześnie ostatnią w paszporcie – było kilka notatek, między innymi dwa numery telefonów i krótki wierszyk. Wewnętrzne strony okładki pokrywały bodaj notatki o samochodach albo silnikach, skreślone pospiesznie dawno temu. Wierszyk był napisany w poprzek zielonym długopisem. Martin Beck obrócił paszport i przeczytał:

There was a young man from Dundee Who said: „They can't do without me. No house is complete Without me and my seat. My initials are WC”[8].

Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka śledził jego spojrzenie.

– To limeryk – wyjaśnił.

– Widzę.

– O Winstonie Churchillu. Podobno jego autorstwa. Usłyszałem to w samolocie z Paryża do Sztokholmu i tak mi się spodobał, że postanowiłem go zapisać.

Martin Beck nie zareagował. Wpatrywał się w rymowankę. Pod napisem papier był trochę jaśniejszy i było tam kilka małych zielonych kropek, których nie powinno tam być. Jakby z drugiej strony przebijał zielony stempel. Tyle że żadnego stempla nie było. Stenström najwyraźniej to przeoczył.

– Uniknąłby pan kłopotów, gdyby wysiadł pan na lotnisku w Kopenhadze i przeprawił się promem do Szwecji.