Выбрать главу

– Tak. A skąd pan wie?

Kollberg zatrzasnął drzwiczki. Radiowóz ruszył. Kierowca włączył syrenę na pierwszym skrzyżowaniu.

Na pogorzelisku w Hagalund policjanci w szarych kombinezonach niespiesznie chodzili między kupkami popiołu i zwęglonymi belkami. Za taśmą odgradzającą teren zebrała się gromadka ciekawskich spacerowiczów z dziećmi w wózkach i ciastkami w kartonach. Minęła czwarta.

Ledwie Martin Beck i Kollberg wysiedli z samochodu, Stenström odłączył się od grupy policjantów i podszedł do nich.

– Mieliście rację – powiedział. – On tam jest, ale niewiele z niego zostało.

Godzinę później jechali do centrum.

– Za tydzień spycharki firmy budowlanej wszystko elegancko by wyrównały – odezwał się Kollberg, kiedy mijali Norrtull.

Martin Beck pokiwał głową.

– Zrobił, co mógł – filozoficznie skwitował Kollberg. – Nie najgorzej. Gdyby ciut lepiej znał Matssona i zadał sobie nieco trudu, żeby sprawdzić, co było w walizce, i gdyby wysiadł w Kopenhadze, zamiast wycierać stempel w paszporcie…

– To co? Chodzi ci o to, że mogłoby mu się udać?

– Nie. Jasne, że nie.

Koło otwartych basenów w parku Vanadis, gdzie mimo wątpliwie ciepłego lata roiło się od ludzi, Kollberg odchrząknął i powiedział:

– Nie wydaje mi się, żebyś musiał się tym dalej zajmować. Koniec końców jesteś na urlopie.

Martin Beck spojrzał na zegarek. Dzisiaj już nie zdąży dopłynąć do żony i dzieci.

– Wysadź mnie przy Odengatan.

Kollberg zatrzymał się przed kinem na rogu.

– Czołem!

– Cześć!

Nawet nie uścisnęli sobie dłoni na pożegnanie. Martin Beck patrzył za odjeżdżającym Kollbergiem, po czym przeciął ulicę, skręcił za róg i wszedł do Metropolu. Bar spowijało przytłumione, ciepłe światło, przy stoliku w kącie toczyła się cicha rozmowa. Poza tym było pusto.

Martin Beck usiadł przy kontuarze.

– Whisky.

– I woda z lodem? – zapytał barman, duży mężczyzna o łagodnym spojrzeniu, energicznych ruchach, w śnieżnobiałej marynarce.

– Tak, czemu nie.

– Oczywiście. Świetnie. Sześćdziesiątka whisky z wodą z lodem. Wybornie.

Martin Beck przesiedział na barowym stołku cztery godziny. Już się nie odezwał, tylko od czasu do czasu pokazywał na szklankę. Mężczyzna w białej marynarce też milczał. I bardzo dobrze.

Martin Beck widział swoją twarz w przydymionym lustrze za rzędami butelek. Kiedy obraz zaczął mętnieć, zamówił taksówkę i pojechał do domu. Rozebrał się już w przedpokoju.

Rozdział 26

Martin Beck raptownie się obudził z głębokiego snu bez snów. Koc zsunął się na podłogę. Marzł. Wstał, żeby zamknąć drzwi balkonowe. W oczach latały mu mroczki, w skroniach dudniło, podniebienie wyschło na wiór. Z pewnym wysiłkiem połknął w łazience dwie tabletki albylu, które popił kubkiem wody. Znów się położył, przykrył kocem i usiłował zasnąć. Po dwóch godzinach koszmarnej drzemki długo stał pod prysznicem. Powoli się ubrał, wyszedł na balkon, oparł łokcie na poręczy i wsparł głowę na rękach.

Pogodne niebo i chłodne poranne powietrze zwiastowały jesień. Patrzył przez chwilę na grubego jamnika, niespiesznie drepczącego pośród drzew w zagajniku przed blokiem. Tak zwany teren zielony raczej nie dorósł do tej nazwy. Ziemię między sosnami pokrywało igliwie i śmieci, niewielki trawnik dawno został zadeptany.

Martin Beck wrócił do sypialni i pościelił łóżko. Potem krążył po pokojach, włożył do teczki kilka drobiazgów i książek i wyszedł z mieszkania.

Pojechał metrem do Slussen i spacerkiem ruszył nabrzeżem ku Strömbron.

Jego statek, który odpływał za godzinę, cumował przy Blasieholm. Dwóch załogantów sztaplowało skrzynki na pokładzie dziobowym.

Martin Beck dotarł do Skeppsholmen, w Barze Chapman[9] wypił filiżankę herbaty i natychmiast gorzej się poczuł.

Na statku był kwadrans przed czasem. Z komina buchał biały dym. Usiadł na pokładzie w tym samym miejscu co dwa tygodnie wcześniej, w pierwszym dniu urlopu. Teraz nic go już nie zakłóci. Ale tym razem nie odczuwał radości ani entuzjazmu na myśl o wypoczynku i szkierach.

Silnik pracował, statek odbił, zawył gwizdek parowy. Martin Beck pochylił się nad relingiem i patrzył na wiry pieniącej się wody. Po wakacyjnym nastroju nie było śladu, czuł się podle.

Chwilę później poszedł do kafejki na wodę mineralną. Kiedy wrócił na pokład, jego miejsce zajął gruby rumiany mężczyzna w sportowym garniturze i w berecie. Nim Martin Beck zdążył się wycofać, grubas się przedstawił i zalał go potokiem słów o niezwykłej urodzie archipelagu.

Apatycznie wysłuchiwał nazw mijanych szkierów, wreszcie udało mu się przerwać tę jednostronną konwersację i uciec od znawcy sztokholmskiego archipelagu do salonu na rufie.

Resztę podróży przeleżał w półmroku na twardej pluszowej kanapie, wpatrując się w drobinki kurzu wirujące w zielonkawej smudze światła wpadającego przez świetlik.

Nygren czekał w motorówce koło przystani. Kiedy zbliżali się do wysepki, wyłączył silnik, podpłynął do pomostu, żeby Martin Beck mógł zejść na ląd, po czym uruchomił silnik, pomachał ręką na pożegnanie i zniknął za cyplem.

Martin Beck ruszył do domu. Za węgłem, od zawietrznej żona opalała się nago na kocu.

– Cześć.

– Cześć! Nie słyszałam cię.

– Gdzie dzieci?

– Pływają łódką.

– Aha.

– Jak było w Budapeszcie?

– Pięknie. Nie dostaliście kartek?

– Nie.

– Pewnie przyjdą później.

Wszedł do domu, napił się wody, znieruchomiał i wpatrywał w ścianę.

Pomyślał o jasnowłosej kobiecie z łańcuszkiem bismark. Czy długo dzwoniła do drzwi? A może przyszła później, kiedy w mieszkaniu roiło się od policjantów z pincetami i puszkami proszku.

Zona weszła do pokoju.

– Jak ty się właściwie czujesz?

– Marnie – odpowiedział Martin Beck.