Выбрать главу

– Tak czy inaczej – podjął sekretarz – w wyniku tej rozmowy nawiązaliśmy nieformalny kontakt z szefostwem policji, co sprawiło, że pan do nas przyszedł. Dzień dobry!

Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck wciąż nie potrafił się w tym połapać.

– Chyba nie bardzo rozumiem – rzekł, pocierając nasadę nosa. – Dlaczego redakcja nie złożyła oficjalnego zawiadomienia?

– Zaraz pan zrozumie. Naczelny i odpowiedzialny wydawca w jednej osobie nie chce zgłaszać zaginięcia na policji ani prosić o oficjalne dochodzenie, ponieważ wszystko natychmiast wypłynie na światło dzienne i trafi do prasy. Matsson jest ich pracownikiem, jego zaginięcie podczas podróży służbowej tygodnik traktuje – słusznie lub nie – jak newsa. Rzecz jasna, naczelny niepokoi się o Matssona, ale nie ukrywa, że liczy na scoop, czyli sensację tej rangi, dzięki której nakład gazety może skoczyć aż o sto tysięcy egzemplarzy. Jeśli jest pan zorientowany w linii programowej tego tygodnika, to powinien pan wiedzieć… W każdym razie fakt, że ich pracownik zaginął na Węgrzech, ani trochę nie pomniejsza wagi tej wiadomości.

– Za żelazną kurtyną – wtrącił rudzielec grobowym głosem.

– Nie używamy tego określenia… Mam nadzieję, że rozumie pan, co to oznacza. Nie byłoby dobrze, gdyby wskutek zgłoszenia informacja o sprawie znalazła się w gazetach, nawet jeśli zostałyby zachowane rozsądne proporcje i poprzestano by na faktach. Ale gdyby tygodnik zatrzymał to wyłącznie dla siebie, żeby następnie wykorzystać do własnych, hm, opiniotwórczych celów, to niech mnie dunder… mogłoby to zaszkodzić naszym dwustronnym stosunkom, które od lat budujemy z ogromnym nakładem sił i środków. Naczelny przyniósł nam w poniedziałek kopię artykułu, przeczytaliśmy go z wątpliwą przyjemnością. Publikacja byłaby pod pewnymi względami równoznaczna z katastrofą. Chcieli to zamieścić w najbliższym numerze. Musieliśmy wykorzystać nasze talenty perswazyjne i odwołać się do norm etycznych, żeby zapobiec tej publikacji. W konsekwencji naczelny postawił nam warunek: Jeśli do końca przyszłego tygodnia Matsson nie da znaku życia albo my go nie znajdziemy, to… hm, cóż, wóz albo przewóz.

Martin Beck pocierał czoło.

– Gazeta prawdopodobnie bada tę sprawę na własną rękę.

Sekretarz popatrzył rozkojarzonym wzrokiem na przełożonego, który teraz kopcił jak komin.

– Odniosłem wrażenie, że panowie dziennikarze się nie przemęczają. Chyba na razie sobie odpuścili. Poza tym guzik ich obchodzi, gdzie Matsson się podziewa.

– Wygląda na to, że zaginął – powiedział Martin Beck.

– Tak. To bardzo niepokojące.

– Przecież nie rozpłynął się w powietrzu – wtrącił rudowłosy.

Martin Beck oparł lewy łokieć o krawędź biurka i przycisnął pięść do nasady nosa. Obraz parowca i wysepki zmętniał, odpłynął w siną dal.

– Jaka jest moja rola? – zapytał.

– To był nasz pomysł, ale oczywiście nie wiedzieliśmy, że padnie akurat na pana. Sami tego nie rozwikłamy, a już na pewno nie w dziesięć dni. Cokolwiek się stało, jeśli Matsson z jakiegoś powodu się ukrywa albo uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, albo spotkało go coś innego… to zadanie dla policji. Chodzi mi o to, że może się go podjąć wyłącznie zawodowiec. Dlatego absolutnie nieoficjalnie skontaktowaliśmy się z najwyższym szefem. I ktoś tam pana polecił. Teraz musimy wiedzieć, czy zechce się pan zająć tą sprawą. Pana obecność tutaj świadczyłaby o tym, że można będzie pana wyłączyć z dotychczasowej służby.

Martin Beck zdławił śmiech. Dwaj urzędnicy ministerialni patrzyli na niego z surowymi minami. Przypuszczalnie doszli do wniosku, że nie zachował się właściwie.

Sekretarz wzruszył ramionami.

– Proszę tam pojechać. Poszukać go. Może pan wyruszyć jutro. Wszystko jest załatwione dzięki naszym kanałom. Będzie pan czasowo wpisany na naszą listę płac, ale bez podania oficjalnych obowiązków. Naturalnie pomożemy panu na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli pan zechce, może się pan na przykład skontaktować z tamtejszą policją – albo nie. I, jak wspomniałem, może pan polecieć już jutro.

Martin Beck myślał przez chwilę.

– Jeśli w ogóle, to pojutrze.

– Dobrze.

– Po południu dam odpowiedź.

– Tylko proszę się zbyt długo nie zastanawiać.

– Zadzwonię za godzinę. Do widzenia.

Rudowłosy zerwał się z fotela, grzmotnął Martina Becka w plecy lewą ręką, a prawą wyciągnął na pożegnanie.

– Cześć, Martin! Pokaż, co potrafisz. To ważne.

– Owszem, nawet bardzo – przytaknął sekretarz.

– Wolelibyśmy nie mieć na karku nowej afery Wallenberga – dodał rudzielec.

– Mieliśmy o tym nie wspominać – zauważył z rezygnacją sekretarz.

Martin Beck skinął głową i wyszedł.

– I co, pojedziesz? – spytał Hammar.

– Sam nie wiem. Nie znam języka.

– Nikt go u nas nie zna. Sprawdziliśmy. Poza tym można się z nimi dogadać po niemiecku i po angielsku.

– Dziwna sprawa.

– Głupia sprawa – uściślił Hammar. – Ale ja wiem coś, o czym nie wiedzą ci z ministerstwa. Mamy jego dossier.

– Alfa Matssona?

– Tak. Było w trzecim wydziale. W tajnej szafie.

– W kontrwywiadzie?

– Yhm. Wydział bezpieczeństwa Głównego Zarządu Policji. Zajmowali się nim trzy miesiące temu.

Przerwał im ogłuszający łomot do drzwi. Po chwili Kollberg wetknął głowę i zdębiał na widok Martina Becka.

– Co ty tu robisz?

– Jestem na urlopie.

– Szemrane konszachty, co? Czy mam się oddalić równie cicho i niepostrzeżenie, jak się pojawiłem?

– Owszem – odparł Hammar. – Chociaż nie. Mam dosyć szemranych konszachtów. Wejdź i zamknij drzwi. – Wyjął z szuflady biurka archiwalną teczkę. – Skończyło się na rutynowym prześwietleniu, nie podjęto dalszych kroków. Ale jest tu to i owo, co mogłoby się przydać komuś, kto będzie się zajmował tą sprawą.

– Co wy, u licha, knujecie? – Kollberg nie krył zdumienia. – Założyliście siatkę agenturalną?

– Siedź cicho albo fora ze dwora! – zniecierpliwił się Martin Beck. – Dlaczego kontrwywiad interesował się Matssonem?

– Ludzie z paszportówki mają swoje dziwactwa. Na przykład na Arlandzie[1] prowadzą rejestr wszystkich pasażerów latających do tych krajów europejskich, gdzie trzeba mieć wizę. Jakiś bystrzak przejrzał te wykazy i uznał, że Matsson podróżuje bez umiaru. Warszawa, Praga, Budapeszt, Sofia, Bukareszt, Konstanca, Belgrad. Wiza tu – wiza tam. Dlatego wydział bezpieczeństwa zdecydował się na dyskretny rekonesans. Odwiedzili redakcję jego gazety, porozmawiali, zadali parę pytań.

– I co usłyszeli?

– Że wszystko się zgadza. Alf Matsson często korzysta z paszportu. A niby czemu miałby nie korzystać? Jest znawcą problematyki wschodnioeuropejskiej. Koniec kropka. Ale coś da się wyłuskać. Przeczytajcie te wypociny. Możecie tu zostać. Ja zbieram się do domu, a wieczorem idę do kina na Bonda. Cześć!

Martin Beck otworzył akta personalne i przystąpił do lektury. Skończył pierwszą stronę i podał ją Kollbergowi. Kollberg chwycił kartkę opuszkami palców i położył ukośnie przed sobą. Martin Beck spojrzał na niego pytająco.

– Potwornie się pocę – wyjaśnił Kollberg. – Nie chcę zapaskudzić ich tajnych papierów.

Martin Beck pokiwał głową. On pocił się tylko wtedy, kiedy dopadało go przeziębienie.

Najbliższe pół godziny spędzili w milczeniu.

W dossier nie było nic szczególnie interesującego, ale sporządzono je z niezwykłą starannością. Alf Matsson nie urodził się w Göteborgu w 1934, tylko w Mölndalu w 1933. Od 1952 pracował w prasie regionalnej, był reporterem rozmaitych dzienników, trzy lata później przyjechał do Sztokholmu i zaczął uprawiać dziennikarstwo sportowe. W tym charakterze często wyjeżdżał za granicę. Między innymi był na igrzyskach olimpijskich w Melbourne w 1956 i w Rzymie w 1960. Jego ówcześni szefowie zgodnie oświadczyli, że jest zdolny, szybki i ma dobre pióro.