Выбрать главу

Zrezygnował z prasy codziennej w 1961, kiedy się związał z tygodnikiem, w którym nadal pracuje. W ostatnich czterech latach coraz częściej interesowały go korespondencje zagraniczne dotyczące najróżniejszych spraw, od polityki i gospodarki po sport i gwiazdy popu. Miał maturę, płynnie mówił po angielsku i niemiecku, znośnie po hiszpańsku i jako tako po francusku i rosyjsku. Rocznie wyciągał nieco powyżej czterdziestu tysięcy koron. Dwukrotnie żonaty. Po raz pierwszy wszedł w związek małżeński w 1954 i rok później się rozwiódł. Po raz drugi ożenił się w 1961. Miał dwoje dzieci: córkę z pierwszego małżeństwa i syna z drugiego.

Z godną pochwały skrupulatnością autor raportu przeszedł do ciemnych stron Matssona. Zaniedbywał obowiązki alimentacyjne względem córki.

Pierwsza żona nazwała go moczymordą i brutalem. W nawiasie widniała uwaga, że jej opinia wydawała się mało wiarygodna. Istniały jednak pewne przesłanki pozwalające wysnuć wniosek, że Alf Matsson nadużywa alkoholu. Jeden z byłych kolegów oświadczył, że „Alf jest sympatyczny, ale jak się upije, nikt nie może z nim wytrzymać”. Znalazło to swoje potwierdzenie na piśmie. W nocy, w Trzech Króli, w 1966 chłopcy z patrolu w Malmö zawieźli go na oddział ratunkowy tamtejszego szpitala, ponieważ podczas kłótni w domu niejakiego Bengta Jönssona, u którego się zatrzymał, oberwał nożem w rękę. Zajęli się tym kryminalni, ale skończyło się na niczym, bo Matsson nie chciał wnieść oskarżenia.

Ponieważ policjanci Kristiansson i Kvant zeznali, że Matsson i Jönsson byli pod wpływem alkoholu, akta sprawy trafiły do kartoteki gminnej komisji do walki z alkoholizmem.

W butnej w tonie ocenie naczelnego tygodnika, redaktora Erikssona, Matsson jest „wybitnym znawcą Europy Wschodniej” (jakby to miało jakieś znaczenie) i szefostwo redakcji nie widzi powodów, dla których miałoby zdawać policji dokładniejszą relację ze swojej reporterskiej działalności. Matsson „bardzo się interesował problematyką wschodnioeuropejską, siedział w tym, często składał własne propozycje, wielokrotnie wykazał się ambicją, rezygnując z urlopu i poświęcając – bez dodatkowego wynagrodzenia – czas wolny na zbieranie materiałów do reportaży, których tematyka była mu szczególnie bliska”.

Ktoś, kto wcześniej czytał to dossier, też wykazał się ambicją, podkreślając ostatnie zdanie na czerwono. Chyba nie Hammar. Nie zwykł bazgrolić w nie swoich raportach.

Z uważnej lektury opublikowanych tekstów Matssona wynikało niezbicie, że niemal wszystkie traktowały o gwiazdach sportu (wywiady i reportaże), gwiazdach filmowych i najróżniejszych formach rozrywki.

– Wyjątkowo nieciekawy człowiek – powiedział Kollberg, kiedy dobrnęli do końca.

– Ale jest pewien osobliwy drobiazg.

– Chodzi ci o to, że zaginął?

– Tak.

Minutę później, kiedy Martin Beck wybrał numer ministerstwa, Kollberg lekko zbaraniał.

– Czy to ty, Martin? Cześć, Martin, mówi Martin. – Martin Beck słuchał przez chwilę ze zbolałą miną. – Tak, jadę.

Rozdział 4

To była stara kamienica bez windy. W bramie na liście lokatorów nazwisko „Matsson” widniało na pierwszym miejscu. Kiedy Martin Beck wdrapał się po stromych schodach na piąte piętro, brakowało mu tchu i serce tłukło się jak oszalałe. Zanim zadzwonił, odczekał dobrą chwilę.

Otworzyła mu drobna blondynka. W spodniach i bawełnianym sweterku.

Miała zacięty grymas wokół ust. Martin Beck dałby jej plus minus trzydzieści lat.

– Proszę wejść – powiedziała, szerzej uchylając drzwi.

Przed godziną rozmawiali przez telefon. Rozpoznał jej głos.

W dużym przedpokoju pod ścianą stał tylko wysoki taboret z surowego drewna. Z kuchni wyszedł paroletni chłopczyk. W rączce ściskał nadgryzione ciastko. Stanął na wprost Martina Becka i wyciągnął lepką dłoń.

– Cześć!

I natychmiast wbiegł do dużego pokoju, gdzie radośnie gruchając, wgramolił się na jedyny wygodny fotel. Głośno zaprotestował, kiedy kobieta zabrała go stamtąd, przeniosła do sąsiedniego pomieszczenia i zamknęła drzwi.

Potem usiadła na kanapie i zapaliła papierosa.

– Chciał mnie pan spytać o Alfa. Czy coś mu się stało?

Martin Beck po chwili wahania usadowił się w fotelu.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu od paru tygodni nie daje znaku życia. Nie odezwał się do redakcji ani, jak rozumiem, do pani. Czy nie wie pani, gdzie mógłby być?

– Nie mam pojęcia. Nie dziwi mnie, że nie odezwał się do mnie. Ostatnio zajrzał tutaj cztery tygodnie temu, przedtem nie miałam od niego wiadomości od miesiąca.

Martin Beck spojrzał ku zamkniętym drzwiom.

– A synek? Czy nie ma…

– Odkąd nie mieszkamy razem, Alf nie wykazuje szczególnego zainteresowania synem – odparła z goryczą. – Co miesiąc przysyła nam pieniądze. Ale tak powinno być, prawda?

– Czy dobrze zarabia w gazecie?

– Tak. Nie wiem, ile, ale zawsze ma dużo pieniędzy. I nie jest skąpy. Ani razu nie zostawił mnie bez gotówki, mimo że sporo wydaje na restauracje, taksówki i tak dalej. Niedawno podjęłam pracę, coś tam zarabiam.

– Kiedy się rozwiedliście?

– Nie mamy rozwodu. Jeszcze nie. Wyprowadził się osiem miesięcy temu. Znalazł sobie mieszkanie. Ale on bardzo rzadko bywał w domu, więc nie odczułam większej różnicy.

– Ale chyba zna pani jego zwyczaje? Z kim się spotyka, gdzie chodzi…

– Już nie. Prawdę mówiąc, nie wiem, co robi, czym się zajmuje. Przedtem najczęściej spotykał się z kolegami dziennikarzami. Przesiadywali w restauracji Pod Cynowym Pucharem[2]. Ale dokąd teraz chodzi – nie mam pojęcia. Może znalazł sobie inne miejsce. Tę restaurację chyba zlikwidowali albo gdzieś przenieśli. – Zgasiła papierosa, podeszła do drzwi, nasłuchiwała, po czym cicho je otworzyła, weszła, szybko wróciła i równie cicho je zamknęła. – Śpi.

– Uroczy chłopaczek – powiedział Martin Beck.

– Tak, uroczy – przyznała i na chwilę umilkła. – Czy Alf nie jest służbowo w Budapeszcie? Coś takiego obiło mi się o uszy. Może tam został. Albo pojechał gdzie indziej.

– A zdarzało mu się to wcześniej podczas podróży służbowych?

– Nie – odrzekła po namyśle. – Alf nie jest zanadto porządny i dużo pije, ale kiedy byliśmy razem, nigdy nie zaniedbywał pracy. Bardzo pilnował tego, żeby oddawać teksty w terminie. Często zarywał noce, byle tylko zdążyć na czas. – Popatrzyła na Martina Becka; po raz pierwszy w jej spojrzeniu pojawił się cień niepokoju. – To rzeczywiście dziwne, że nie skontaktował się z redakcją. A jeśli naprawdę coś mu się stało?

– Czy nie przychodzi pani na myśl, co mogłoby mu się stać?

Pokręciła głową.

– Nie.

– Wspomniała pani, że dużo pije. Jak często?

– Od czasu do czasu. Ostatnio, zanim się wyprowadził, nierzadko wracał do domu pijany. Jeśli w ogóle wracał.

Wokół jej ust Martin Beck znów dostrzegł zacięty grymas.

– Ale to nie miało wpływu na jego pracę?

– Nie. Jeśli nawet, to minimalny. Odkąd zaczął pracować w tygodniku, często dostawał specjalne zlecenia: reportaże z podróży, korespondencje i takie tam. A jak był w kraju, miał mało zajęć i dużo wolnego czasu. Właśnie wtedy pił. Potrafił siedzieć w knajpie i chlać kilka dni z rzędu.