Выбрать главу

Po drodze okulary informują go o najnowszych wydarzeniach. Europa po raz pierwszy w historii osiągnęła pokojową polityczną unię i korzysta z tego bezprecedensowego stanu, żeby zharmonizować krzywiznę bananów. Na Bliskim Wschodzie, no cóż, kiepsko jak zawsze, lecz wojna z fundamentalizmem niespecjalnie Manfreda interesuje. W San Diego naukowcy zgrywają langusty do cyberprzestrzeni, zaczynając od zwoju podprzełykowego, po jednym neuronie na raz. W Belize palą modyfikowane genetycznie kakao, a w Gruzji książki. NASA wciąż nie umie wyprawić człowieka na Księżyc. W Rosji komuniści znów wygrywają w wyborach, zyskując jeszcze bardziej przytłaczającą większość w Dumie; tymczasem w Chinach krążą gorączkowe plotki o zbliżającej się rehabilitacji Mao i jego powtórnym przyjściu na świat, żeby ocalić kraj przed katastrofalnymi skutkami Tamy Trzech Przełomów. Z doniesień ekonomicznych: amerykański Departament Sprawiedliwości oburza się — paradoksalnie — na działania Baby Bills[3]. Rozparcelowane oddziały Microsoftu zautomatyzowały swoje prawne poczynania — rodzą spółki zależne, emitują im akcje i wymieniają się tytułami własności w cudacznej parodii wymiany plazmidów u bakterii, tak szybko, że gdy pojawiają się zobowiązania podatkowe, ich adresaci już nie istnieją, choć w bombajskich farmach biurowych ci sami pracownicy dalej siedzą nad tym samym oprogramowaniem.

Witamy w dwudziestym pierwszym wieku.

Nieustająca i wędrowna impreza w realu, na którą chce się wbić Manfred, stanowi dziwny atraktor dla niektórych amerykańskich wygnańców, zaludniających w tym dziesięcioleciu miasta Europy — ci nie żyją z funduszy rodziców, ale są autentycznymi politycznymi dysydentami, ostatecznymi ofiarami outsourcingu albo uciekają przed poborem. To miejsce, w którym nawiązuje się dziwaczne znajomości, a wymieszanie otwiera drogi na skróty w przyszłość, jak szwajcarskie kawiarniane ogródki, gdzie przed II wojną światową zbierali się uchodźcy z Rosji. Tym razem impreza zlokalizowała się na tyłach De Wildemanna, trzystuletniej brązowej knajpy, w której karta piw liczy szesnaście stron, a drewniane ściany zdobią plamy w kolorze skisłego piwa. Powietrze jest tu ciężkie od tytoniu, drożdży piwnych i melatoniny w sprayu — połowa gości pielęgnuje potężnego kaca spowodowanego zmianą stref czasowych, a druga połowa, pracując nad nim, bełkocze mieszanym dialektem europejskiej socjety.

— Ej, widzieliście go? Wygląda jak Demokrata! — wykrzykuje jakiś konserwatywny bywalec, aktualnie podpierający bar.

Manfred wślizguje się w lukę obok niego i natrafia na wzrok barmana.

— Jedno berliner weisse — mówi.

— Pijesz to coś? — pyta bywalec, w obronnym geście osłaniając dłonią swoją colę. — Gościu, co ty robisz?! W tym jest pełno alkoholu!

Manfred szczerzy się do niego.

— Trzeba podnieść sobie poziom drożdży. Ten szajs zawiera od cholery prekursorów neuroprzekaźników, fenyloalaniny i glutaminianu.

— A ja myślałem, że zamawiasz piwo…

Manfred jest nieobecny, jedną dłoń trzyma na polerowanej mosiężnej rurze, którą przypływają z beczek na zapleczu popularne gatunki piw: któryś z nowocześniejszych klubowiczów przylepił na niej pluskwę kontaktową, więc teraz w kolejce do jego zainteresowania tłoczą się vCardy wszystkich nosicieli osobistych sieci bezprzewodowych, którzy odwiedzili bar przez ostatnie trzy godziny. W powietrzu kłębi się od ultraszerokopasmowych dialogów WiMaksem i Bluetoothem, a Manfred ekspresowo przewija obłędnie długą listę zapisanych kluczy, szukając jednego konkretnego nazwiska.

— Proszę. — Barman podaje mu nieprawdopodobnie wyglądający puchar z błękitnym płynem zwieńczonym czapą skłębionej piany i ze słomką wetkniętą pod absurdalnym kątem.

Manfred bierze go i wycofuje się na tyły piętrowego baru, idzie schodkami na górę, do stolika, gdzie jakiś facet z dredami gada z garniturem z Paryża. Bywalec przy barze nagle rozpoznaje go, wpatrując się weń wytrzeszczonymi oczyma. Rzuca się ku drzwiom tak pośpiesznie, że omal nie wylewa coli.

Cholera, myśli Manfred, chyba trzeba dokupić sobie pasma na serwerze. Potrafi rozpoznać pierwsze objawy: jego strona webowa zaraz zwali się od nawału gości. Wskazuje na stolik.

— Wolne tutaj?

— Zapraszam — odpowiada gość z dredami.

Manfred odsuwa krzesło, po czym uświadamia sobie, że drugi facet — nieskazitelny dwurzędowy garnitur, porządny krawat, krótko ostrzyżone włosy — jest dziewczyną. Kiwa do niego głową, lekko uśmiechając się na tę spóźnioną reakcję. Pan Dred też kiwa głową.

— Pan Macx, prawda? — pyta. — To chyba najwyższa pora, żebyśmy się poznali.

— Jasne. — Manfred wyciąga dłoń do uścisku.

Jego asystent dyskretnie wymienia cyfrowe odciski palców, potwierdzając, że dłoń należy do Boba Franklina, magika od nowych firm w Trójkącie Naukowym ze sporymi osiągnięciami inwestycyjnymi, ostatnio wchodzącego w obróbkę mikroskopową i technologię kosmiczną. Franklin zdobył pierwszy milion dwadzieścia lat temu i teraz jest specjalistą od inwestycji ekstropianistycznych. Działa wyłącznie za granicą, odkąd pięć lat temu IRS, starając się zaszyć bulgocącą ranę w piersi federalnego budżetu, zaczął urządzać przedsiębiorcom jesień średniowiecza. Manfred zna go od prawie dziesięciu lat z zamkniętej listy mailingowej, ale na żywca widzi go pierwszy raz. Garniturzyca w milczeniu przesuwa po stole wizytówkę: mały, czerwony diabełek macha ku niemu trójzębem, wokół jego nóg buchają płomienie. Bierze kartę, unosi brwi.

— Annette Dimarcos? Miło mi poznać. Chyba jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo z marketingu Arianespace.

Dziewczyna się uśmiecha.

— Nic nie szkodzi. Ja też nie miałam przyjemności spotkać słynnego altruisty od inwestycji wysokiego ryzyka. — Mówi z mocno paryskim akcentem, takie wyraźne przypomnienie, że samą rozmową wyświadcza mu uprzejmość. Klipsy z kamerami przyglądają mu się ciekawie, rejestrując wszystko do korporacyjnej pamięci. Jest autentyczną nową Europejką, nie to, co większość tłoczących się w barze amerykańskich wygnańców.

— No więc… — Ostrożnie kiwa głową, niepewny, jak się wobec niej zachować. — Bob, rozumiem, że ty jesteś w grze?

Franklin również kiwa głową; grzechoczą koraliki.

— No pewnie. Odkąd pospadały Teledesiki, wszystko trochę wzięło… no wiesz, na wstrzymanie. Jeśli masz coś dla nas, wchodzimy.

— Hm. — Rój satelitów Teledesica załatwiły tanie balony i trochę mniej tanie, napędzane energią słoneczną stratosferyczne automaty z przekaźnikami laserowymi o rozproszonym widmie: od tego zaczęła się poważna recesja w satelitarnym interesie. — Kryzys musi się kiedyś skończyć, ale… — tu skinienie ku Annette z Paryża -…z całym szacunkiem, nie wydaje mi się, żeby któryś z istniejących przewoźników miał mieć udział w tym przełomie.

Garniturzyca wzrusza ramionami.

— Arianespace patrzy daleko. Rzeczywistość jest, jaka jest. Z samych rakiet się nie wyżyje. A transmisja danych to nie jest jedyna siła rynkowa w kosmosie. Musimy badać nowe możliwości. Osobiście pomagałam firmie zdywersyfikować się w kierunku konstruowania reaktorów dla okrętów podwodnych, produkcji nanotechnologii w mikrograwitacji oraz usług hotelarskich. — Gdy tak recytuje oficjalne materiały, jej twarz przypomina nieskazitelną maskę, choć kiedy dodaje: — Jesteśmy elastyczniejsi niż amerykański przemysł kosmiczny… — Manfred wyczuwa sardoniczne rozbawienie.

— Może i tak — odpowiada i powoli pociąga berliner weisse.

вернуться

3

Baby Bills — spółki powstałe przez wymuszony podział Microsoftu, gra słów nawiązująca do Baby Bells, powstałych z podziału telefonicznego potentata AT T w roku 1984.