— I postarasz się wyglądać godnie, dobrze? — Lady Sybil poprawiła mu płaszcz.
— Tak, kochanie.
— Jak postarasz się wyglądać?
— Godnie, kochanie.
— I naprawdę proszę, zachowuj się dyplomatycznie.
— Tak, kochanie.
— Jak masz się zachowywać?
— Dyplomatycznie, kochanie.
— Mówisz swoim głosem pantoflarza, Sam.
— Tak, kochanie.
— Wiesz, że to nieuczciwe.
— Wiem, kochanie. — Vimes uniósł dłoń w teatralnym geście kapitulacji. — Dobrze, dobrze. To przez te pióra. I te rajtuzy. — Skrzywił się, usiłując dokonać dyskretnej rearanżacji, by nie zostać pierwszym w Ankh-Morpork garbusem z garbem w kroczu. — No bo gdyby mnie tak ludzie zobaczyli…
— Naturalnie, że cię zobaczą, Sam. Prowadzisz całą procesję. Jestem z ciebie taka dumna.
Strzepnęła mu z ramienia jakiś pyłek[2].
Pióra na hełmie, myślał ponuro Vimes. I te dziwaczne rajtuzy. I błyszczący półpancerz. Pancerz nie powinien błyszczeć. Powinien być za bardzo powgniatany, żeby dało się go porządnie wypolerować. A te dyplomatyczne rozmowy? Skąd niby mam wiedzieć, jak się rozmawia dyplomatycznie?
— A teraz muszę iść i zamienić słówko z lady Selachii — powiedziała lady Sybil. — Dasz sobie radę, prawda? Ciągle ziewasz.
— Oczywiście. Ostatniej nocy mało spałem, to wszystko.
— Obiecujesz, że nie uciekniesz?
— Ja? Nigdy nie uciekam…
— Uciekłeś przed wielkim soirée dla ambasadora Genoi. Wszyscy widzieli.
— Właśnie dostałem wiadomość, że gang d’Olomita okrada skarbiec Vortina.
— Przecież nie musisz osobiście wszystkich ścigać. Zatrudniasz do tego ludzi.
— Ale ich dorwaliśmy — stwierdził z satysfakcją Vimes.
Czuł się wtedy znakomicie. Nie tylko pościg tak go ożywiał — aksamitny płaszcz zostawiony na drzewie, kapelusz rzucony gdzieś w kałużę… lecz także świadomość, że biegnąc, nie jadł bardzo małych kanapek i nie rozmawiał o jeszcze mniejszych drobiazgach.
Kiedy Sybil zniknęła w tłumie, znalazł sobie kąt w wygodnym cieniu i tam się przyczaił. Ze swego miejsca widział prawie cały główny hol Niewidocznego Uniwersytetu.
Lubił magów. Nie popełniali przestępstw. A w każdym razie przestępstw interesujących dla komendanta Straży Miejskiej. Działania okultystyczne nie były jego sprawą. Magowie, owszem, mogli majstrować przy samej osnowie czasu i przestrzeni, ale nie zmuszali go do papierkowej roboty, więc nie narzekał.
Sporo ich zebrało się w sali, we wszystkich swych wspaniałościach. A nie istniało nic wspanialszego niż mag ubrany na oficjalną uroczystość, chyba że ktoś znalazłby sposób nadęcia rajskiego ptaka, być może z użyciem gumowej taśmy i jakiegoś gazu. Ale magowie mieli silną konkurencję, ponieważ gośćmi byli albo arystokraci, albo przywódcy gildii, a taka okazja jak Convivium w każdym budzi pawia.
Przebiegał wzrokiem po twarzach przybyłych; zastanawiał się leniwie, czego są winne kolejne osoby[3].
Dość licznie zjawili się także ambasadorowie. Łatwo było ich rozpoznać — nosili stroje narodowe, ale że owe stroje w większości były tym, co nosił przeciętny wieśniak, wyglądali w nich odrobinę nie na miejscu. Ich ciała przystrajały pióra i jedwabie, ale umysły uparcie nosiły garnitury.
Rozmawiali w małych grupkach. Jeden czy dwóch skinęło mu głowami i uśmiechnęło się, przechodząc.
Świat patrzy, myślał Vimes. Jeśli coś pójdzie nie tak i ta głupia sprawa z Leshpem doprowadzi do wojny, właśnie tacy ludzie będą się zastanawiać, jakie stosunki nawiązać ze zwycięzcą, kimkolwiek będzie. Nieważne, kto zaczął, nieważne, jak walczył — będą chcieli wiedzieć, jak prowadzić sprawy teraz, w danej chwili. Reprezentowali to, co zwykle nazywano „społecznością międzynarodową”. I jak przy każdym użyciu słowa „społeczność”, człowiek nigdy nie był pewien, o co czy o kogo właściwie chodzi.
Wzruszył ramionami. Dzięki bogom, to nie był jego świat.
Przysunął się do kaprala Nobbsa, który stał przy głównych drzwiach, w pozycji nieco przekrzywionej i przygarbionej, ale najbliższej postawie „na baczność”, jaką mógłby przyjąć żywy Nobbs.
— Wszędzie spokój, Nobby? — zapytał Vimes samym kącikiem ust.
— Tajest.
— Nic się nie dzieje? Zupełnie?
— Nie, sir. Ani gołębia w polu widzenia.
— Jak to, nigdzie? Nic?
— Nic.
— Przecież wczoraj w całym mieście były kłopoty!
— Tajest.
— Przekazałeś Fredowi, że ma wysłać ptaka, gdyby cokolwiek się działo?
— Tajest.
— Mroki? Tam zawsze coś jest…
— Spokojnie jak w grobie, sir.
— Niech to!
Vimes pokręcił głową, myśląc o tak porażającej niewiarygodności przestępczego świata Ankh-Morpork.
— Może mógłbyś wziąć cegłę i…
— Lady Sybil speficznie zaznaczyła, że ma pan tutaj zostać — oświadczył kapral Nobbs, wpatrując się prosto przed siebie.
— Speficznie?
— Tak jest, sir. Przyszła tu i porozmawiała ze mną. Dała mi dolara.
— Ach, sir Samuelu! — zabrzmiał grzmiący głos za plecami Vimesa. — Chyba nie poznał pan jeszcze księcia Khufuraha, prawda?
Vimes obejrzał się i szybko przybrał oficjalny wyraz twarzy. Nadrektor Ridcully zmierzał w jego stronę, holując za sobą dwóch smagłych mężczyzn.
— To jest komendant Vimes, panowie. Sam, to… Nie, załatwiam to w odwrotnej kolejności, prawda? Całkiem mi się pomieszało z protokołem… Tyle do załatwienia, kwestor znowu zamknął się w sejfie, nie mamy pojęcia, jak mu się udaje zabierać ze sobą klucz, przecież tam od środka nie ma nawet dziurki…
Po czym Ridcully znowu gdzieś pobiegł; pierwszy z mężczyzn wyciągnął rękę.
— Książę Khufurah — przedstawił się. — Mój dywan dotarł tu dopiero przed dwoma godzinami.
— Dywan? Ach, tak… przyleciał pan.
— Tak. Bardzo chłodno i oczywiście nie ma co liczyć na solidny posiłek. Czy złapał pan tego człowieka, sir Samuelu?
— Słucham? Nie bardzo…
— O ile pamiętam, nasz ambasador wspominał mi, że w zeszłym tygodniu musiał pan opuścić przyjęcie.
Książę był wysokim mężczyzną, kiedyś zapewne całkiem atletycznie zbudowanym, dopóki nie zaczęły mu ciążyć solidne obiady. I miał brodę — wszyscy Klatchianie nosili brody. Miał też inteligentne oczy. Niepokojąco inteligentne. Człowiek zaglądał w nie i widział, jak z wnętrza patrzą na niego kolejne warstwy osoby…
— Co? Aha… Tak. Tak, wyłapaliśmy ich.
— Brawo. Widzę, że stawiał opór.
Vimes zdziwił się. Książę znacząco postukał się w szczękę. Vimes odruchowo uniósł dłoń i natrafił na strzępek serwetki na własnej brodzie.
— Aha… No tak…
— Komendant Vimes zawsze schwyta człowieka, którego ściga — oznajmił książę.
— Cóż, nie powiedziałbym…
— Terier Vetinariego. Słyszałem, że tak pana nazywają. Zawsze gotów do pościgu i nigdy nie rezygnuje.
Vimes spoglądał w spokojne, mądre oczy.
— Przypuszczam, że kiedy już rozważy się wszystko należycie, każdy z nas okazuje się czyimś psem — powiedział słabym głosem.
— To doprawdy szczęśliwy przypadek, że pana spotkałem, komendancie.
— Doprawdy?
— Zastanawiałem się nad znaczeniem frazy, idiomu zapewne, wykrzykiwanego w moją stronę, kiedy zmierzaliśmy tutaj. Czy mógłby pan?
— Eee… jeśli tylko…