I zniknął.
Convivium uważano za Wielki Dzień dla Niewidocznego Uniwersytetu. Początkowo było po prostu ceremonią wręczania stopni naukowych, ale przez lata zmieniło się w rodzaj celebracji przyjaznych stosunków między uniwersytetem a miastem, w szczególności celebrację faktu, że obecnie ludzie rzadko kiedy zmieniali się w małże. Wobec braku innych uroczystości w rodzaju Dnia Burmistrza albo oficjalnego otwarcia Parlamentu, Convivium stało się jedną z nielicznych okazji, by mieszkańcy mogli sobie pokrzyczeć na stojących wyżej od siebie, a przynajmniej na takich, którzy noszą rajtuzy i śmieszne kostiumy.
Uroczystość ściągała tak licznych gości, że musiała się odbywać w gmachu Opery. Ludzie nieufni — inaczej mówiąc tacy jak komendant Vimes — uważali, że dzieje się tak dlatego, by mogła się odbyć procesja. Nie ma nic lepszego od zmasowanych szeregów magów kroczących z godnością przez miasto w duchu obywatelskiej przyjaźni i zrozumienia, by osobom skłonnym do zadumy delikatnie przypomnieć, że nie zawsze tak było. Patrzcie na nas, zdawali się mówić magowie. Patrzcie na nasze wielkie laski z gałkami na czubkach. Każda z nich mogłaby wyrządzić wiele szkód, gdyby znalazła się w niewłaściwych rękach. Bardzo dobrze więc się składa, że w tej chwili są w rękach właściwych, prawda? Czy to nie miło, że tak dobrze się nam układa?
I ktoś kiedyś zdecydował, że komendant Straży Miejskiej powinien maszerować na czele, z powodów symbolicznych. Przez całe lata nie miało to znaczenia, bo nie istniał komendant Straży Miejskiej, ale teraz się pojawił i był nim Sam Vimes. W czerwonej koszuli z idiotycznymi bufiastymi rękawami, w czerwonych rajtuzach i czymś w rodzaju bufiastych krótkich spodenek w stylu, który — sądząc na oko — wyszedł z mody, kiedy krzemienne ostrze było szczytem postępu technicznego. Miał też maleńki błyszczący napierśnik i hełm z piórami.
I był niewyspany.
I musiał nieść pałkę.
Wychodząc przez główną bramę uniwersytetu, wpatrywał się nieruchomo w ten nieszczęsny przedmiot. Nocny deszcz oczyścił niebo; miasto parowało.
Kiedy patrzył na pałkę, nie musiał widzieć, kto chichocze na jego widok.
Wadą było to, że musiał na nią patrzeć.
Napis — na małej tabliczce, tak zaśniedziałej, że trzeba było ją wyczyścić, zanim cokolwiek odczytał — głosił: Obrońca Króla Attribut.
To trochę poprawiło mu humor.
Pióra, ozdoby, złote szamerunki i futro…
Może dlatego że był zmęczony albo że usiłował odciąć się od świata, odruchowo zwolnił do tradycyjnego tempa strażnika, pogrążonego w tradycyjnym procesie bezmyślności.
Był to niemalże odruch Pawłowa[4]. Nogi poruszały się wahadłowo, stopy pracowały, umysł zaczął działać w pewien szczególny sposób. Nie był to dokładnie stan snu czy uśpienia. Po prostu nos, uszy i oczy połączyły się bezpośrednio z ośrodkiem „podejrzliwego drania” w mózgu, pozostawiając wyższym funkcjom swobodę luźnych skojarzeń.
…Futro i rajtuzy… cóż to za ubiór dla strażnika? Powgniatany pancerz, brudne skórzane portki, wystrzępiona koszula z plamami krwi, w miarę możliwości cudzej… tak być powinno… mile nierówności bruku wyczuwane przez podeszwy… to by naprawdę było przyjemne…
Za nim, wśród lekkiego zamieszania w długiej kolumnie, procesja zwolniła, dostosowując się do jego kroku.
Ha, Obrońca Króla Attribut, dobre sobie… Powiedział do tego staruszka, który dostarczył pałkę: „A który królewski atrybut macie na myśli?”, ale słowa padły na kamienistą glebę… Głupia zabawka zresztą, pomyślał wtedy, kawałek drewna ze srebrną grudką na końcu… nawet zwykły funkcjonariusz dostaje przyzwoity miecz, a z tym niby co ma zrobić? Pomachać na kogoś? Bogowie, już chyba całe miesiące minęły, odkąd ostatni raz porządnie przespacerował się ulicami… Sporo ludzi dookoła… chyba jakaś parada, zgadza się…?
— Ojej — powiedział stojący wśród gapiów kapitan Marchewa. — Co on robi?
Obok niego agatejski turysta pracowicie pociągał za dźwignię swojego ikonografii.
Komendant Vimes przystanął i z zamyślonym wyrazem twarzy wsunął pałkę pod pachę. Sięgnął do hełmu.
Turysta spojrzał w górę na Marchewę i uprzejmie pociągnął go za koszulę.
— Proszę… co on teraz robi? — zapytał.
— Eee… no… wyjmuje…
— Och, nie… — jęknęła Angua.
— …wyjmuje z hełmu ceremonialną paczkę cygar — wyjaśnił Marchewa. — Oj… a teraz… teraz zapala jedno z nich…
Turysta przesunął dźwignię kilka razy.
— Bardzo historyczna tradycja?
— Pamiętna — mruknęła Angua.
Tłum ucichł. Nikt nie chciał zakłócać koncentracji Vimesa. Zaległa głęboka, pełna napięcia cisza tysiąca wstrzymujących oddech ludzi.
— Co teraz robi? — spytał Marchewa.
— Nie widzisz? — zdziwiła się Angua.
— Nie, bo zasłaniam oczy rękami. Och, nieszczęsny…
— On… puścił kółko z dymu.
— …pierwsze dzisiaj, zawsze tak robi…
— …a teraz znowu ruszył… Teraz wyciągnął pałkę i rzuca ją w powietrze, a potem łapie, tak jak zawsze robi z mieczem, kiedy się zamyśli… Wygląda na całkiem zadowolonego.
— Myślę, że wkrótce będzie naprawdę cenił tę chwilę szczęścia — stwierdził Marchewa.
Zaczęły się pomruki. Procesja stanęła za Vimesem. Niektórzy co bardziej łatwowierni, a także ci, którzy zbyt obficie korzystali z całkiem dobrej uniwersyteckiej sherry, zaczęli szukać przy sobie czegoś, co mogliby podrzucać i łapać. W końcu była to Tradycyjna Ceremonia. Jeśli ktoś uważał, że nie powinien robić pewnych rzeczy tylko dlatego, że wydają się bezsensowne, mógł od razu iść do domu.
— Jest zmęczony i tyle — stwierdził Marchewa. — Całymi dniami biega i pilnuje różnych spraw. Na dziennej i nocnej zmianie. Sama wiesz, że lubi do wszystkiego przyłożyć rękę.
— Miejmy nadzieję, że Patrycjusz pozostawi mu tę możliwość.
— Och, jego lordowska mość z pewnością by nie… Nie, prawda?
Tu i tam wybuchały śmiechy. Vimes zaczął przerzucać pałkę z jednej ręki do drugiej.
— Potrafi podrzucić miecz tak, że zakręci się trzy razy, a potem jeszcze go złapać…
Vimes odwrócił głowę. Spojrzał wyżej. Jego pałka stuknęła o bruk i potoczyła się do kałuży. Nie zwrócił na nią uwagi.
A potem ruszył biegiem.
Marchewa spoglądał za nim, a potem spróbował odgadnąć, na co patrzył komendant.
— Na szczycie Barbakanu… — powiedział. — W tamtym oknie… Czy to nie człowiek? Przepraszam, przepraszam, proszę się odsunąć, przepraszam…
Zaczął przeciskać się przez tłum.
Vimes był już tylko maleńką figurką w oddali. Czerwony płaszcz powiewał mu za plecami.
— I co? Wiele osób ogląda paradę z wysoka — zauważyła Angua. — Co w tym takiego dziwnego?
— Tam nie powinno być nikogo! — odpowiedział Marchewa. Wydostał się spomiędzy gapiów i ruszył biegiem. — Budynek jest zamknięty!
Angua rozejrzała się. Wszystkie twarze zwrócone były w kierunku ulicznego spektaklu, a niedaleko stał jakiś wózek. Westchnęła i przeszła za niego krokiem podejrzanie nonszalanckim. Potem zabrzmiało sapnięcie, cichy, ale wyraźnie organiczny dźwięk, stłumiony krzyk, a po chwili brzęk padającego na bruk pancerza.