Выбрать главу

Komendant Vimes pędził przez ciemne ulice, usiłując w biegu dopiąć pancerz.

— No dobra, Cudo, co się stało?

— Mówią, że Klatchianin kogoś zabił, sir. Tłum zebrał się w zaułku Skandalu i nie wygląda to dobrze. Miałam służbę w komendzie i pomyślałam, że powinien pan wiedzieć, sir.

— Słusznie.

— Zresztą i tak nie mogłam znaleźć kapitana Marchewy, sir.

Odrobina żrącego atramentu wypisała swoją dyskretną notkę w księdze duszy Vimesa.

— O bogowie! Więc kto tam dowodzi?

— Sierżant Detrytus, sir.

Krasnoludce wydało się, że nagle stanęła w miejscu. Komendant Vimes zmienił się w znikającą gwałtownie, rozmazaną smugę.

Ze spokojną twarzą kogoś, kto metodycznie wykonuje swoje obowiązki, Detrytus złapał jakiegoś człowieka i wykorzystał go, by uderzyć nim kilku innych. Kiedy miał już wokół siebie krąg wolnego miejsca i jęczący stos byłych uczestników zamieszek, wszedł na ten stos i przyłożył dłonie do ust.

— Słuchajcie mnie, ludzie!

Troll krzyczący ile sił jest łatwo słyszalny mimo gwaru wzburzonego tłumu. Gdy uznał, że zwrócił już na siebie ich uwagę, wyjął zza półpancerza zwój papieru i pomachał nim nad głową.

— To Dekret o Zamieszkach. Wiecie, co to znaczy? Znaczy, że jak wam go przeczytam, a wy się nie rozprosi… rozpry… rozejdziecie, to straż może użyć przemocy. Zrozumiano?

— A czego przed chwilą użyłeś? — jęknął ktoś pod jego stopą.

— To żeś był ty, jak żeś pomagał straży — wyjaśnił Detrytus, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę.

Rozwinął zwój.

Chociaż nadal trwały przepychania i słychać było okrzyki z sąsiedniej ulicy, wokół trolla narastał krąg ciszy. Niemal genetyczną cechą mieszkańców Ankh-Morpork była ich umiejętność wyczuwania okazji do rozrywki.

Detrytus spojrzał na dokument na odległość wyciągniętej ręki. A potem przysunął go na kilka cali do oczu. Parę razy spróbował obrócić. Poruszał wargami z wysiłkiem. Wreszcie pochylił się do funkcjonariusza Wizytuja.

— Jakie to słowo?

— „Niniejszym”, sierżancie.

— Żem wiedział.

Wyprostował się.

— „Niniejszym ogłasza się, że…” — Na czole Detrytusa zaczęły się formować krople trollowego odpowiednika potu. — „…w razie… zast… nie… nia…”

— Zaistnienia — szepnął funkcjonariusz Wizytuj.

— Żem wiedział. — Detrytus raz jeszcze spojrzał na dokument i zrezygnował. — Nie będziecie przecież stać tu i mnie słuchać cały dzień! — huknął. — To jest Dekret o Zamieszkach i wszyscy go macie przeczytać! Jasne? Podawać jeden drugiemu!

— A jak nie przeczytamy? — odezwał się głos z tłumu.

— Musicie. Takie jest prawo.

— A wtedy co się stanie?

— Wtedy was zastrzelę — poinformował Detrytus.

— Tak nie wolno! — zaprotestował inny głos. — Musisz najpierw zawołać „Stać! Straż! Stać, bo użyję broni!”.

— Pewno. Mnie to pasuje. — Detrytus potrząsnął potężnym ramieniem i wsunął kuszę pod pachę. Była to oblężnicza balista, przeznaczona do montowania na wozie. Wyrzucała bełty długie na sześć stóp. — Trudniej trafić w biegnące cele.

Zwolnił bezpiecznik.

— Ktoś już skończył czytanie?

— Sierżancie!

Vimes przecisnął się przez tłum gapiów. Bo teraz to byli gapie — mieszkańcy Ankh-Morpork zawsze tworzyli dobrą publiczność.

Brzęknęło, gdy Detrytus zasalutował.

— Mieliście zamiar z zimną krwią strzelać do tych ludzi?

— Nie, sir. Tylko ostrzegawczy strzał w głowę, sir.

— Naprawdę? Dajcie mi chwilę z nimi porozmawiać.

Vimes popatrzył na stojącego obok mężczyznę. Człowiek ten trzymał w jednej ręce płonącą pochodnię, a w drugiej długi kij. Rzucił komendantowi nerwowo wyzywające spojrzenie kogoś, kto właśnie poczuł, że grunt osuwa mu się spod nóg.

Vimes przyciągnął bliżej pochodnię i odpalił cygaro.

— O co tu chodzi, przyjacielu?

— Klatchianie strzelają do ludzi, panie Vimes! Niesprowokowany atak!

— Doprawdy?

— Giną ludzie!

— A kto?

— Ja… no więc… Wszyscy wiedzą, że zabijali ludzi! — Psychicznie stopy mężczyzny natrafiły na pewniejszy grunt. — Niby za kogo się uważają? Przypływają tutaj i…

— Wystarczy — przerwał mu Vimes. Podniósł głos. — Poznaję większość z was! — zawołał. — I wiem, że macie domy, do których powinniście wrócić. Widzicie to? — Wyjął z kieszeni urzędową pałkę. — Tu jest napisane, że mam utrzymywać spokój. Zatem za dziesięć sekund pójdę sobie poszukać gdzieś spokoju do utrzymywania, ale Detrytus tu zostanie. Mam tylko nadzieję, że nie zrobi nic, co mogłoby splamić jego mundur. A przynajmniej zbytnio go pobrudzić.

Słuchacze nie mieliby szans na stopnie naukowe z ironii, ale co inteligentniejsi rozpoznali wyraz twarzy komendanta. Zdradzał, że jego właściciel ostatkiem sił zachowuje cierpliwość.

Tłum się rozproszył; najpierw wystrzępił się na brzegach, kiedy ludzie znikali w bocznych zaułkach, odrzucali zaimprowizowaną broń i wychodzili na drugim końcu poważnym, stanowczym krokiem uczciwych obywateli.

— No dobrze. Co się tu stało? — zapytał trolla Vimes.

— Żeśmy słyszeli, że tamten chłopak strzelił do tego gościa, sir — wyjaśnił Detrytus. — Żeśmy tu przybiegli, a zaraz potem ludzie zaczęli się złazić ze wszystkich stron. Krzyczeli.

— Poraził go jak Hudrun nierządnice w Ur — ocenił funkcjonariusz Wizytuj[6].

— Poraził? — zdziwił się Vimes. — Zabił kogoś?

— Nie, po tym, jak żeśmy słyszeli, jak ten gość klnie, sir — stwierdził Detrytus. — Trafił go w ramię. Kumple przyprowadzili go na komendę, żeby się poskarżyć. To był piekarz z nocnej zmiany. Mówi, że spóźnił się do roboty, wpadł biegiem, coby zabrać kolację, a zaraz potem leżał na podłodze.

Vimes przeszedł przez ulicę i sprawdził drzwi lokalu. Otworzyły się kawałek, a potem oparły o coś, co było chyba barykadą. Za oknem też zwalono meble.

— Ilu ludzi tu było, funkcjonariuszu?

— Bez liku, sir.

I czworo w środku, myślał Vimes. Rodzina.

Drzwi poruszyły się trochę i Vimes uświadomił sobie, że pochyla się, zanim jeszcze zobaczył wysuniętą kuszę.

Brzęknęła cięciwa. Bełt wypadł raczej, niż wystrzelił, dziką spiralą przefrunął przez zaułek i poruszał się niemal w bok, kiedy uderzył o mur po drugiej stronie.

— No tak — rzekł Vimes, wciąż nisko pochylony, ale podnosząc głos. — Jeśli ktokolwiek został czymś takim trafiony, to musiał być wypadek. Tu straż! Otwórzcie drzwi! W przeciwnym razie Detrytus je otworzy. A kiedy on otwiera drzwi, to już zostają otwarte. Rozumiecie, co mam na myśli?

Nikt mu nie odpowiedział.

— Jak chcecie. Detrytus, pozwól tutaj…

Z wnętrza dobiegła szeptana dyskusja, a potem zgrzyty odsuwanych mebli.

Sprawdził drzwi. Uchyliły się do środka.

Rodzina była wewnątrz, pod przeciwległą ścianą. Vimes czuł na sobie spojrzenia ósemki oczu. Atmosfera była niepokojąca i duszna, doprawiona zapachem przypalonego jedzenia.

Pan Goriff delikatnie trzymał kuszę; z wyrazu twarzy jego syna Vimes wyczytał wszystko, co chciał wiedzieć.

— No dobrze — rzekł. — A teraz mnie posłuchajcie. W tej chwili nikogo nie aresztuję, jasne? Wygląda mi to jak jedno z tych zdarzeń, które u jego lordowskiej mości wywołują ziewanie. Ale lepiej zrobicie, jeśli resztę nocy spędzicie na komendzie. Nie mam dość ludzi, żeby pilnowali lokalu. Rozumiecie? Mógłbym was aresztować. Ale to tylko propozycja.

вернуться

6

Funkcjonariusz Wizytuj Niewiernych z Wyjaśniającymi Broszurami był dobrym gliną, jak zawsze powtarzał Vimes, a to u niego najwyższa forma pochwały. Pochodził z Omni i przejawiał typowe dla swych rodaków, obsesyjne niemal zainteresowanie religią ewangeliczną. Prawie całe swoje zarobki wydawał na broszury; miał nawet własną małą prasę drukarską. Wyniki jej działania były wręczane każdemu, kto okazał zaciekawienie, a także tym, którzy okazali jego brak. Vimes mawiał, że nawet Detrytus nie potrafi rozproszyć tłumu szybciej niż Wizytuj. W dni wolne funkcjonariusz Wizytuj widywany był, jak krążył po ulicach ze swoim kolegą, Powal Niedowiarka Chytrymi Argumentami. Dotąd nie nawrócili nikogo. Vimes uważał, że Wizytuj prawdopodobnie jest w głębi duszy miłym człowiekiem, jednak nie mógł się zdobyć na wysiłek, by się o tym przekonać.