Выбрать главу

Pan Goriff odchrząknął.

— Ten człowiek, do którego strzeliłem… — zaczął, pozostawiając pytanie i kłamstwo zawieszone w powietrzu.

Vimes zmusił się, by nie zerkać na chłopaka.

— Dość lekko ranny.

— On… wbiegł nagle — tłumaczył pan Goriff. — A po wczorajszej nocy…

— Myśleliście, że to znów napad, więc ktoś chwycił za kuszę…

— Tak — oświadczył wyzywająco chłopiec, zanim ojciec zdążył się odezwać.

Nastąpiła krótka dyskusja po klatchiańsku. Potem zabrał głos pan Goriff.

— Musimy opuścić dom?

— Dla waszego dobra. Postaram się, żeby ktoś go pilnował. A teraz weźcie jakieś rzeczy i ruszajcie z sierżantem. I proszę mi oddać kuszę.

Goriff wręczył mu ją z wyrazem ulgi. Była to typowa Okazja Tygodnia, tak marnie wykonana i nieprecyzyjna, że w chwili strzału bezpiecznie było tylko bezpośrednio za nią, a i tak człowiek sporo ryzykował. Najwyraźniej nikt też nie powiedział właścicielowi, że nie należy trzymać jej napiętej pod ladą, w zaparowanym lokalu, pod nieustającym deszczem tłuszczu. Cięciwa była luźna. Prawdopodobnie jedyną metodą, by tą kuszą poważnie kogoś zranić, byłoby walić go nią po głowie.

Vimes odczekał, aż rodzina Goriffów wyjdzie, po czym rozejrzał się raz jeszcze. Lokal nie był duży. W kuchni za salą coś mocno przyprawionego wygotowywało się w kotle na piecu. Kilka razy parząc palce, zdołał w końcu przechylić naczynie i zalać ogień. Potem, niejasno pamiętając, że tak robiła jego matka, z pompy nalał wody do kotła, żeby odmakał.

Następnie jak najlepiej potrafił zabarykadował okna i wyszedł, zamykając drzwi na klucz. Dyskretnie wyraźna plakietka Gildii Złodziei nad wejściem oznajmiała światu, że pan Goriff sumiennie uiszczał roczną opłatę[7], jednak świat krył wiele mniej formalnych zagrożeń, więc Vimes wyjął z kieszeni kawałek kredy i wypisał na drzwiach:

POd OcHroNĄ sTRażY

A po namyśle podpisał:

SieRŻ. dETRytuS

W wyobraźni tych o mniej obywatelskiej postawie majestat rządów prawa nie miał nawet w przybliżeniu takiej wagi jak groźba Detrytusa.

Dekret o Zamieszkach… Skąd, u demona, on go wygrzebał? Pewnie od Marchewy. Nie korzystano z niego za pamięci Vimesa, i trudno się dziwić, jeśli człowiek wiedział, na czym to naprawdę polega. Nawet Vetinari by się zawahał przed skorzystaniem z tego dekretu. Teraz był on już właściwie tylko frazą bez znaczenia. Dzięki bogom za analfabetyzm trolli…

I kiedy Vimes odstąpił na krok, by podziwiać swoje dzieło, zauważył blask nad aleją Parkową. I niemal równocześnie usłyszał stukot żelaznych butów po kamieniach.

— Witaj, Tyłeczek. Co znowu? Nie, nie mów… Ktoś podłożył ogień pod ambasadę klatchiańską.

— Zgadza się, sir — potwierdziła krasnoludka.

Stała niepewnie na środku ulicy, wyraźnie zmartwiona.

— No? — spytał Vimes.

— Eee… Przecież pan powiedział…

Vimesowi zamarło serce. Przypomniał sobie, że wrodzonym talentom krasnoludów do obróbki żelaza dorównuje jedynie ich żelazne niezrozumienie ironii.

— Ambasada klatchiańska naprawdę się pali?

— Tak jest, sir!

Pani Spent uchyliła drzwi.

— Słucham.

— Jestem przyjacielem… — Marchewa zawahał się, niepewny, czy Fred podał swoje prawdziwe nazwisko. — No… Duży, tęgi mężczyzna, za ciasny garnitur…

— To ten, co łazi po mieście z maniakiem seksualnym?

— Przepraszam…?

— Mały chudy pętak, ubiera się jak klaun?

— Powiedzieli, że ma pani pokój. — Marchewa desperacko usiłował zmienić temat.

— Wynajęli go. — Pani Spent spróbowała zamknąć drzwi.

— Powiedzieli, że mogę z niego korzystać…

— Żadnego podnajmowania!

— Powiedzieli, że mam pani zapłacić dwa dolary!

— Oprócz tego co oni zapłacili? — upewniła się pani Spent.

— Oczywiście.

— No… — Obejrzała Marchewę od stóp do głów i pociągnęła nosem. — Niech będzie. Na jakiej zmianie pracujesz?

— Słucham?

— Jesteś strażnikiem, zgadza się?

— E… — Marchewa zająknął się, po czym podniósł głos. — Nie, nie jestem strażnikiem. Cha, cha, myśli pani, że jestem? Czy ja wyglądam jak strażnik?

— Tak, wyglądasz — potwierdziła kobieta. — Jesteś kapitan Marchewa. Widziałam, jak chodzisz po mieście. No ale myślę, że nawet gliny muszą gdzieś sypiać.

Na dachu Angua przewróciła oczami.

— Żadnych kobit, żadnego gotowania, żadnej muzyki, żadnych zwierzaków — uprzedziła pani Spent, prowadząc Marchewę skrzypiącymi schodami na górę.

Angua czekała w ciemności, aż usłyszała otwierane okno.

— Poszła sobie — szepnął Marchewa.

— Tu na dachówkach jest szkło, tak jak raportował Fred — powiedziała Angua.

Przesunęła się nad parapetem. Już wewnątrz nabrała tchu i zamknęła oczy.

Przede wszystkim musiała zapomnieć zapach Marchewy — niepokój, odrobina potu, mydło, lekka sugestia pasty do polerowania zbroi…

…i Fred Colon, prawie sam pot z lekkim odcieniem piwa, i jeszcze te dziwne maści, których Nobby używa do skóry, zapachy stóp, ciał, ubrań, pasty, paznokci…

Po godzinie nosowe oko widziało jeszcze, jak przez pokój ktoś przeszedł zastygły zapachem w czasie. Ale kiedy minął dzień, zapachy przecinały się i plątały. Trzeba je było rozdzielać, usuwać znajome fragmenty, a to, co zostało…

— Strasznie są pomieszane!

— Dobrze, dobrze — odpowiedział uspokajająco Marchewa.

— Co najmniej trzech ludzi… Ale wydaje mi się, że jednym z nich był Ossie… Zapach jest silniejszy koło łóżka… i…

Szeroko otworzyła oczy i spojrzała na podłogę.

— Gdzieś tutaj!

— Co? Co tutaj?

Przykucnęła z nosem tuż nad podłogą.

— Czuję to, ale nic nie widzę!

Tuż przed nią pojawił się nóż. Marchewa przyklęknął i przesunął ostrze wzdłuż pełnej kurzu szczeliny między deskami.

Wyskoczyło coś przełamanego i brązowego. Było rozdeptane i przetoczone pod butem, ale z tej odległości nawet Marchewa wyczuwał ślady aromatu goździków.

— Myślisz, że Ossie często piekł szarlotkę? — szepnął.

— Żadnego gotowania, zapomniałeś? — uśmiechnęła się Angua.

— Tam jest coś jeszcze…

Wydłubał jeszcze trochę brudu i kurzu. I coś błyszczącego.

— Fred mówił, że całe szkło jest na zewnątrz, prawda?

— Tak.

— Ale przypuśćmy, że ktoś nie pozbierał wszystkich kawałków, kiedy się tu włamał?

— Wiesz, Marchewa, jak na kogoś, kto tak nie lubi kłamstwa, jesteś zaskakująco przebiegły.

— Tylko logiczny. Rzeczywiście jest szkło za oknem, ale to oznacza jedynie tyle, że jest szkło za oknem. Komendant Vimes zawsze powtarza, że nie ma czegoś takiego jak wskazówki. Wszystko zależy od tego, jak na nie patrzymy.

— Myślisz, że ktoś się włamał, a potem starannie przeniósł szkło na zewnątrz?

— Możliwe.

— Dlaczego mówimy szeptem?

— Żadnych kobit. Zapomniałaś?

— I żadnych zwierzaków — uzupełniła Angua. — Załatwiła mnie z obu stron. Nie rób takich min — dodała. — To nieeleganckie tylko wtedy, kiedy ktoś inny tak mówi. Mnie wolno.

вернуться

7

A zatem był bezpieczny od oficjalnych włamań. Ankh-Morpork miało bardzo specyficzny stosunek do idei ubezpieczeń. Kiedy eliminowano pośredników, nie była to tylko metafora.