— Fred, najlepsza tradycja straży to gdzieś, gdzie nie ma wiatru, o trzeciej nad ranem w spokoju zapalić sobie papierosa. Nie rozpędzaj się, co?
Colon zrobił smętną minę.
— No… — zaczął.
Vimes podniósł się chwiejnie i poklepał sierżanta po ramieniu.
— No dobrze, to też jest tradycja — ustąpił. — Następnym razem ty możesz się popisać. A teraz… — Stanął prosto. — Idę do Yardu pisać raport.
— Cały jest pan obsypany popiołem i się pan zatacza — zauważył Marchewa. — Na pańskim miejscu poszedłbym prosto do domu, sir.
— Nie. Muszę się zająć papierami. Ktoś wie, która godzina?
— Bingely-bingely biip! — odezwał się wesoły głosik z jego kieszeni.
— Niech to… — burknął Vimes, ale było już za późno.
— Jest teraz… — powiedział głosik tonem piskliwym i tak przyjaznym, że człowiek miał ochotę udusić mówiącego — …koło… dziewiątej.
— Dziewiątej?
— Tak. Koło dziewiątej. Dokładnie koło dziewiątej.
Vimes przewrócił oczami.
— Dokładnie koło dziewiątej? — powtórzył.
Wyjął z kieszeni niewielkie pudełko i otworzył wieczko. Siedzący wewnątrz demon spojrzał na niego gniewnie.
— Wczoraj sam powiedziałeś — oświadczył — że jeśli, tu cytuję, nie skończę z tym całym „dokładnie ósma pięćdziesiąt sześć i sześć sekund”, to popatrzę sobie na młotek od spodu. A kiedy uprzedziłem, panie Tu-Wstaw-Swoje-Imię, że to unieważni moją gwarancję, powiedziałeś, że mogę sobie wziąć tę gwarancję i…
— Myślałem, że pan to zgubił — wtrącił Marchewa.
— Ha! — zawołał De-terminarz. — Doprawdy? Tak myślałeś? Nie nazwałbym „gubieniem” wsadzania mnie do kieszeni spodni tuż przed odesłaniem ich do prania.
— To był przypadek — mruknął Vimes.
— Tak?! Tak?! A upuszczenie mnie do miski z karmą dla smoków to też przypadek?! — Przez chwilę demon mamrotał jeszcze coś pod nosem i wreszcie odezwał się już normalnym tonem: — No więc chcesz wiedzieć, jakie masz spotkania dziś wieczorem?
Vimes obejrzał się na dymiące ruiny ambasady.
— Mów.
— Żadnych — oświadczył ponuro demon. — Nic mi nie powiedziałeś.
— Widzicie? To właśnie doprowadza mnie do szału. Niby dlaczego powinienem ci mówić? Dlaczego ty nie powiedziałeś „Koło ósmej: uspokoić zamieszki przy Posiłkach Pospolitych i nie pozwolić Detrytusowi strzelać do ludzi”, co?
— Bo mi nie powiedziałeś, żebym powiedział!
— Bo nie wiedziałem! Tak to działa w prawdziwym życiu! Jak mam ci kazać się ostrzec przed czymś, o czym jeszcze nikt nie wie, że się zdarzy? Gdybyś się do czegoś nadawał, takie by było twoje zadanie!
— On pisze po instrukcji! — oznajmił złośliwie demon. — Słyszeliście wszyscy? Pisze po instrukcji!
— No oczywiście, że robię notatki…
— Tak naprawdę to on potajemnie prowadzi dziennik w instrukcji obsługi, żeby jego żona nie odkryła, że nawet nie próbował nauczyć się mnie używać — stwierdził demon.
— A co z instrukcją Vimesa? — zirytował się Vimes. — Jak zauważyłem, tobie też nie chciało się uczyć obsługiwać mnie!
Demon się zawahał.
— Są instrukcje do ludzi?
— To byłby wściekle dobry pomysł.
— Fakt — przyznała cicho Angua.
— Mogłyby w nich być napisane na przykład: „Rozdział pierwszy: Bingely-bingely biip i inne głupie hasła do wykrzykiwania o szóstej rano” — ciągnął rozzłoszczony Vimes. — Albo „Rozwiązywanie problemów: mój właściciel ciągle próbuje upuścić mnie do wychodka, co robię nieprawidłowo?”. I jeszcze…
Marchewa delikatnie poklepał go po ramieniu.
— Pora już kończyć, sir — powiedział łagodnie. — Ostatnie dni były bardzo pracowite.
Vimes potarł dłonią czoło.
— Przyznam, że chętnie bym trochę odpoczął. Chodźmy, tutaj już nic więcej nie znajdziemy. Wracamy do domu.
— Mówił pan chyba, że nie idzie… — zaczął Marchewa.
Ale umysł Vimesa zdążył już go zbesztać.
— To znaczy do Yardu — poprawił się. — Do domu pójdę potem.
Kula światła lampy płynęła przez bibliotekę Ramkinów, dryfując wzdłuż półek pełnych wielkich, oprawnych w skórę tomów.
Sybil wiedziała, że wielu z nich nigdy nie przeczytano. Różni przodkowie po prostu zamawiali je u grawerów i ustawiali na półkach, ponieważ biblioteka jest czymś, co należy mieć, wiadomo przecież — podobnie jak stajnie, skrzydło dla służby i upiorną krajobrazową pomyłkę stworzoną przez „Bezdennie Głupiego” Johnsona, choć w tym ostatnim przypadku jej dziadek zastrzelił typa, zanim zdążył narobić poważnych szkód.
Podniosła lampę wyżej.
Ramkinowie patrzyli na nią dumnie z ram, poprzez brązowy lakier stuleci. Portrety to kolejny zbiór, kolekcjonowany z niedbałego przyzwyczajenia.
Większość przedstawiała mężczyzn. Byli nieodmiennie okryci pancerzami i zawsze siedzieli na koniach. A każdy z nich walczył z zaprzysięgłymi wrogami Ankh-Morpork.
W późniejszych czasach stawało się to coraz trudniejsze i na przykład jej dziadek musiał prowadzić ekspedycje aż do Howondalandu, by znaleźć jakichś zaprzysięgłych wrogów. Co prawda zanim opuścił tę krainę, było ich tam już dostatecznie wielu, i choć nie słyszało się zbyt wielu przysiąg, to w każdym razie klątw nie brakowało. Wcześniej, naturalnie, sprawa wyglądała o wiele prościej. Ramkinowskie regimenty walczyły z wrogami miasta na całych równinach Sto i heroicznie zadawały straty, często wojskom przeciwnika[8].
Wśród siedzących było również kilka kobiet, a żadna nie trzymała niczego cięższego niż rękawiczka albo mały smok pokojowy. Ich praca polegała głównie na zwijaniu bandaży i czekaniu na mężów. Sybil lubiła myśleć, że czekały z determinacją i hartem ducha oraz ogólną nadzieją, że wspomniani mężowie powrócą z możliwie dużą liczbą części ciała.
Ale chodzi o to, że oni nigdy się nad tym nie zastanawiali. Była wojna, więc wyruszali. Jeśli nie było wojny, to jakiejś szukali. Nie używali nawet takich słów jak „obowiązek”. Mieli to wbudowane w siebie, aż do kości.
Westchnęła. Dzisiaj wszystko zrobiło się takie trudne, a lady Sybil pochodziła z klasy nienawykłej do trudności. Przynajmniej nie do takich, których nie da się usunąć, krzycząc na służącego. Pięćset lat temu któryś z jej przodków w bitwie uciął Klatchianinowi głowę i przywiózł ją do domu na drągu — i nikt nic złego o nim nie pomyślał, biorąc pod uwagę, co Klatchianie by mu ucięli, gdyby go schwytali. To wydawało się całkiem proste i oczywiste. My z nimi walczyliśmy, oni walczyli z nami, wszyscy znali zasady, a jeśli komuś odrąbali głowę, to na pewno nikomu się potem nie skarżył i nie narzekał.
Z pewnością teraz rozwiązuje się to lepiej. Tyle że trudniej.
I naturalnie niektórzy z tych antycznych mężów bywali nieobecni całymi miesiącami albo i latami; dla nich żony i rodziny były całkiem jak stajnie, biblioteka albo Eksplodująca Pagoda Johnsona. Człowiek załatwiał te sprawy, a potem już o nich nie myślał. Sam przynajmniej codziennie wraca do domu.
No, prawie codziennie. W każdym razie na każdą noc.
No… na część większości nocy, to na pewno.
Przynajmniej jadają razem.
No… na ogół.
No, przynajmniej razem zaczynają większość posiłków.
No, ale za to wiedziała, że nigdy nie jest zbyt daleko, tylko gdzieś, gdzie próbuje za dużo zrobić, za szybko biegać i jacyś ludzie usiłują go zabić.
8
Stara tradycja, ceniona wśród pewnego typu wojskowych myślicieli, głosi, że najważniejsze są wielkie straty. Jeżeli ponosi je strona przeciwna, jest to dodatkowa premia.