Jednostronna proklamacja we Lwowie l listopada 1918 roku Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej sprowokowała Polaków do zakrojonej na szeroką skalę akcji odwetowej, która zakończyła się dopiero po zdobyciu całej prowincji. Kampania ta, która trwała do lipca 1919 roku, absorbowała w tym okresie większość energii Wojska Polskiego. Od tego czasu polska granica na Zbruczu trzymała się mocno. Ukraiński Dyrektoriat uznał ją21 kwietnia 1920 roku jako cenę za pochód Piłsudskiego na Kijów; 18 marca 1921 na konferencji zakończonej podpisaniem pokoju ryskiego przyjęli ją także delegaci Republiki Ukraińskiej. W 1923 roku niechętna ratyfikacja granicy przez Radę Ambasadorów pozwoliła na formalne przekazanie Galicji Wschodniej Rzeczypospolitej Polskiej[450]. Naturalnie, w niecałe dwadzieścia lat później również i ten układ został obalony. We wrześniu 1939 roku na podstawie układów z hitlerowskimi Niemcami, a także w latach 1944—45 w wyniku rokowań z Churchillem i Rooseveltem przywódcom radzieckim udało się skutecznie doprowadzić do włączenia całej Galicji Wschodniej do ZSRR.
W roku 1945 granicę wschodnią narzuciła Polsce polityka radziecka. Grono jej polskich zwolenników ograniczało się do członków PKWN, Rządu Tymczasowego Rzeczypospolitej Polskiej oraz Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej; sowieccy protektorzy zobowiązali ich do jej uznania jako warunek wstępny nominacji. Mikołajczyk zaakceptował ją dopiero w wyniku bardzo silnych nacisków dyplomatycznych. „Znajdujecie się na granicy unicestwienia”, oświadczył mu Churchill. „Jeśli nie przyjmiecie tej granicy, na zawsze pogrzebiecie swoje szansę. Rosjanie zmiotą wasz kraj z powierzchni ziemi i zniszczą wasz naród”[451]. Zachodnie mocarstwa potwierdziły w Jałcie uznanie granicy na podstawie linii Curzona. Dość znaczny obszar wysunięty dalej na zachód, w okolicach Grodna, został zaanektowany przez Związek Radziecki. Ale w tym czasie cała sprawa była już tylko problemem czysto akademickim: podjęto decyzję o przesiedleniu wszystkich Polaków z obszarów położonych na wschód od nowej granicy na teren Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej oraz o deportacji całej ludności niepolskiej zamieszkałej po stronie zachodniej do ZSRR. W sposób bezprecedensowy granicom przyznano priorytet nad czymś tak nieistotnym jak ludzie.
Ogólnie rzecz biorąc, historia granic współczesnej Polski jest niewesołą lekturą dla kogoś, kto mógłby sobie wyobrazić, że mapę współczesnej Europy rysowano z dbałością o wielkoduszność lub precyzję. Zasadę samookreślenia narodów gwałcono z cyniczną monotonią. W wyniku sojuszy zawartych między mocarstwami anglosaskimi i Rosją podczas obu wojen Polakom nigdy nie zezwolono na luksus zapewnienia mniejszościom narodowym gościny w granicach własnego państwa w taki sposób, jaki uważano za jak najbardziej stosowny w odniesieniu do Brytyjczyków, Rosjan czy nawet Czechów. Gdańska odmówiono im w 1919 roku z powodów etnicznych, Cieszyna — z powodów gospodarczych. Okręg przemysłowy Górnego Śląska przyznano Polsce mimo wyraźnego zwycięstwa Niemiec w plebiscycie. Życzeń mieszkańców Lwowa i Wilna tak samo nie brano pod uwagę w roku 1945, jak wcześniej, w latach 1939 czy 1919. Można by odnieść wrażenie, że nie było przypadku, w którym intencją byłaby troska o zwykłą sprawiedliwość. Ślad konsekwencji dostrzec można jedynie, śledząc cele polityki rosyjskiej i sowieckiej. W 1914 roku carski minister spraw zagranicznych Siergiej Sazonow ogłosił własną wizję przyszłości Europy Wschodniej. Nawoływał do przywrócenia dawnej granicy Królestwa Kongresowego na Bugu, do rozbioru Prus Wschodnich, do podboju Galicji Wschodniej, do cesji Gdańska na rzecz nowego państwa polskiego połączonego unią z Rosją, a także ekspansji Polski po linię Odry. Na krótką metę jego plan się nie powiódł. Natomiast na dłuższą metę, pod rządami Stalina, został zrealizowany z niesłychaną wprost dbałością o szczegóły[452].
Obecne granice Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej mają wiele zalet. Są zwarte, dobrze przystosowane do celów obrony wojskowej, wytyczone głównie na linii łańcuchów górskich, morza i dużych rzek. Po raz pierwszy w dziejach zamykają w swym obrębie państwo polskie zamieszkane niemal wyłącznie przez Polaków; nie pozostawiają też poza swym zasięgiem żadnych liczniejszych polskich mniejszości. Jest to stan rzeczy korzystny i byłby w pełni godzien pochwały, gdyby nie strumienie krwi, cierpienia i słuszne z pozoru spory, które stanowią cenę, jaką przyszło zapłacić za to osiągnięcie.
***
Płynność granic Polski spowodowała fascynujące powikłania w dziedzinie onomastyki. Obfitość polskich nazw miejscowych nierzadko skłaniała naukowców do rezygnacji z wyboru Polski jako przedmiotu badań na rzecz jakiejś innej części europejskiego kontynentu: stając już na samym początku w obliczu nie znanych na ogół i na pierwszy rzut oka niemożliwych do wymówienia nazw, osłupiały Anglosas może łatwo popaść w absolutną rozpacz, gdy się okaże, że w każdym przypadku ma do czynienia z dwoma, trzema, czterema lub nawet pięcioma wariantami. Okazuje się, że „Wrocław” jest tym samym miastem co „Breslau”; „Wilno” przebiera się czasem za „Vilna”, a ostatnio nazywa się „Vilnius”; „Lwów”, w sposób zupełnie niewytłumaczalny, może się pojawić jako „Leopolis”, „Leopol”, „Lemberg”, „Lwów” lub „Lwiw”. Rozmaite władze wybierają różne wersje, a przyczyny tych decyzji nie zawsze wydają się jasne. Poszukujący „właściwej wersji” badacz gubi się we mgle sprzecznych rad i zaleceń, dopóki ktoś mu w końcu nie powie, że każdy z wariantów jest właściwy we właściwym kontekście[453].
Problem nie ogranicza się oczywiście wyłącznie do Europy Wschodniej.
Anglosasi łatwo wpadają w przerażenie po prostu dlatego, że na ogół nie zdają sobie sprawy z istnienia analogicznych zjawisk w najbliższym sąsiedztwie, a także dlatego, że na ogół upierają się przy tym, żeby wszelkie informacje dotyczące obcych krajów tłumaczyć na angielski. Bardzo niewielu Anglików wie na przykład, że niektórzy mieszkańcy Wysp Brytyjskich znają Londyn jako „Llundain”, że Oxford to „Rhydychen”, a Cambridge — „Caergrawnt”. Tylko nieliczni zadają sobie pytanie, dlaczego protestanci z Ulsteru mówią o mieście „Londonderry”, katolicy zaś z Uisteru — o „Derry”, albo dlaczego „Kingston” został przemianowany na „Dun Laoghaire”. Nie wszyscy Amerykanie wiedzą, że ich największa metropolia rozpoczęła swoje istnienie pod nazwą „Nieue Amsterdam” albo że stolica Teksasu znana jest połowie mieszkańców stanu samotnej gwiazdy jako „Agostino”. Mając na względzie takie przykłady, nie trzeba szczególnie dogłębnej znajomości obcych języków, aby zrozumieć, że warianty nazw zależą po części od przekonań ludzi, którzy ich używają, po części zaś — od upływu czasu. Tak więc stolica Wielkiej Brytanii, która niegdyś nazywała się „Londinium”, dziś nazywa się „London”; dla Walijczyków to „Llundain”, dla Francuzów i Hiszpanów — „Londres”, dla Włochów — „Londra”, dla Polaków — „Londyn”. Na tej samej zasadzie stolica Śląska, która niegdyś nosiła nazwę „Vratislav”, pod rządami Czechów przyjęła nazwę „Vraclav”, za Habsburgów i Hohenzollernów nazywała się „Breslau”, a w czasach powojennych, od czasu powstania Polski Ludowej, nazywa się „Wrocław”. Dla filologów klasycznych pozostała „Vratislavią”. Dla Niemców zawsze będzie to „Breslau”, dla Polaków — zawsze „Wrocław”.
Zamieszanie w kwestii polskiego nazewnictwa bierze się w dużej mierze stąd, że wiele zmian zaszło zupełnie niedawno, a także stąd, że rywalizujące ze sobą ruchy narodowe zawsze upierały się przy własnej nomenklaturze, upatrując w niej swój punkt honoru. Gdy w 1919 roku na konferencji pokojowej w Paryżu uchylono wieczka, z puszki Pandory wysypała się wielka mnogość miast i dzielnic i już nigdy nie udało się ich należycie pozbierać. Delegacja polska —jak szereg innych przed nią — zahipnotyzowała słuchaczy listami nazw, o których nikt poza nią nigdy dotąd nie słyszał. Odrzucając reguły narzucone przez państwa rozbiorowe, wystąpili także przeciwko stosowaniu ustalonych i dobrze znanych nazw geograficznych w obawie, że ich roszczenia do byłych terytoriów niemieckich czy rosyjskich niejako stracą na ważności, jeśli będzie się o nich mówić, używając niemieckiego czy rosyjskiego nazewnictwa. Aby uspokoić zrozpaczonych petentów, w kilku wypadkach alianccy arbitrzy musieli tworzyć wersje neutralne w rodzaju „Teschen” lub ekshumować takie archaiczne anglicyzmy jak „Dantsick”. Jednakże pod koniec II wojny światowej sprawa nazw niemal przestała być przedmiotem dyskusji. Sowietom pozwolono narzucić takie nazwy, jakie najbardziej odpowiadały im i ich podopiecznym. Na Ziemiach Zachodnich korzystano z każdej okazji, aby nazwy niemieckie wyrzucić do lamusa, traktując sprawę nie tylko jako symbol zwycięstwa nad hitlerowcami, ale także podejmując kłamliwy trud udowodnienia Niemcom, że sfałszowali historię. Na byłych terenach polskich przyłączonych do ZSRR oficjalnie zniesiono wszystkie istniejące dotychczas polskie nazwy.
451
Patrz J. Ciechanowski, Defeat in Victory, rozdz. 35: Pressure Diplomacy, Londyn 1948, s. 351—352.
452
K. Rosen—Zawadzki, Karta buduszczej Jewropy, „Studia z dziejów ZSRR i Europy Środkowej”, VIII (Wrocław 1972), s. 141—145, z mapą.
453
Patrz H. Batowski, Słownik nazw miejscowych Europy Środkowej i Wschodniej XIX i XX wieku, Warszawa 1964; praca zawiera historyczne i językowe wprowadzenie do tematu.