Do 1948 roku, kiedy marksizm—leninizm został przyjęty jako oficjalna ideologia państwowa, miał on w Polsce bardzo niewielu rodzimych wyznawców. Polski marksizm miał w gruncie rzeczy tylko jednego uzasadnionego pioniera, Stanisława Brzozowskiego (1878—1911), a w okresie trzydziestu lat powojennego rozwoju wydał zaledwie dwóch myślicieli dużej klasy. Pierwszy z nich, Adam Schaff (ur. 1913), był członkiem przedwojennej KPP; po ukończeniu dyplomowych studiów w Moskwie został w 1946 roku kierownikiem pierwszej w Polsce katedry marksizmu—leninizmu na Uniwersytecie Warszawskim. Jego dzieła zdobyły sobie sławę nie tyle z racji swojej głębi, ile ze względu na szeroki wachlarz poruszanych w nich tematów — od semantyki po egzystencjalizm — w których stosował swoją marksistowską metodologię[497]. Jego młodszy kolega, Leszek Kołakowski (ur. 1927), przeszedł przez kolejne stadia adepta, rewizjonisty i wojującego krytyka marksizmu. Na uwagę zasługuje fakt, że zarówno Schaff, jak i Kołakowski zostali ostatecznie usunięci z tej samej partii, której ideologię tak żarliwie głosili we wczesnych etapach kariery.
Kołakowski jest jedynym filozofem, który w ogóle podjął poważną próbę powiązania marksizmu z ustalonymi tradycjami polskiej spuścizny intelektualnej.
Pozostawał pod silnym wpływem zarówno zdyscyplinowanego środowiska akademickiego Wydziału Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie przebył całą drogę od studenta do profesora, jak i tradycyjnego polskiego katolicyzmu. Reprezentował postawę wyjątkową wśród powojennych ideologów: szanował zasady przeciwników, polegał raczej na racjonalnych argumentach niż na przechwałkach i obmowach, a także interesował się podstawowymi zagadnieniami etyki i religii.
Wkrótce też znalazł się na czele samotnej krucjaty, walcząc o nadanie polskiemu marksizmowi ludzkiej twarzy. Jego wykład o „chrześcijaństwie bez religii” stał się zapowiedzią budowy tak bardzo potrzebnego mostu, który połączyłby oficjalną ideologię z wierzeniami religijnymi mas[498], a głośny esej o Kapłanie i blaźnie wymierzał potężny cios retorycznej pompie i autorytarnej dogmatyce partyjnej propagandy. „Kapłan jest strażnikiem absolutu”, pisał, „i tym, który utrzymuje kult dla ostateczności i oczywistości uznanych i zawartych w tradycji. Błazen jest tym, który wprawdzie obraca się w dobrym towarzystwie, ale nie należy do niego i mówi mu impertynencje; tym, który podaje w wątpliwość wszystko to, co uchodzi za oczywiste”[499]. Otwarte porównanie dogmatyzmu komunistycznego z katolickim wywołało w kręgach intelektualnych ogromne rozbawienie, a rola nadwornego błazna doskonale odpowiadała usposobieniu Kołakowskiego. Niestety, jego triumf nie trwał długo. W 1966 roku został wyrzucony z partii, a w 1968 — z kraju. Co straciła Warszawa, zyskał Oxford.
Wzlot i upadek Kołakowskiego w dwudziestoleciu między 1948 i 1968 rokiem był jednocześnie krótkim okresem, w którym polski marksizm dawał oznaki życia. Z początku, w okresie niemowlęctwa komunistycznego reżimu, należało się oczywiście spodziewać jakiejś konfrontacji. Fakt, że dyskusję prowadzono w Polsce w sposób o wiele bardziej cywilizowany niż w innych miejscach Europy Wschodniej, świadczy o dojrzałości polskiej filozofii. Mimo że warunki polityczne sprzyjały wybuchom ambitnych marksistowskich podżegaczy w rodzaju Schaffa, niemarksistom pozwalano na publiczne wyrażanie opinii i zgłaszanie sprzeciwów. Uznani naukowcy — Tadeusz Kotarbiński, Kazimierz Ajdukiewicz, Stanisław Ossowski — publikowali teksty zawierające gwałtowne ataki skierowane przeciwko co prymitywniejszym formom oficjalnej ideologii[500]. W nieco późniejszym okresie istotnie istniały powody, aby przypuszczać, że połączenie stosunkowo ustabilizowanego komunistycznego reżimu z wiernym katolicyzmowi narodem może rzeczywiście stworzyć idealne warunki do marksistowsko—chrześcijańskiego dialogu, w rzeczywistości jednak próby podjęcia takiego dialogu w Polsce okazały się szczególnie bezowocne. Doświadczenia ostatniego okresu wskazywałyby na to, że „polski marksizm” jest przykładem kwadratury koła. Strażnicy partyjnych praw nigdy nie czuli się na tyle pewni ani swoich własnych zasad, ani reakcji swoich radzieckich protektorów, aby podtrzymywać tego rodzaju dialog. W coraz większym stopniu pokładali oni ufność raczej w milicjantach niż w filozofach[501].
W kontekście światowego ruchu komunistycznego na smutną ironię zakrawa fakt, że ta sama partia, która uważa się za szczytowy wytwór antyautorytawnych, antykonformistycznych, a przez to i antyrosyjskich rewolucyjnych tradycji Polski, poczuwa się jednocześnie do obowiązku propagowania sowieckiej odmiany komunizmu. Między teoretycznymi oświadczeniami polskiej partii, które muszą się zgadzać z leninowską i stalinowską frazeologią sowieckiego modelu, a jej praktyczną polityką występują nieuchronne rozbieżności. Polska droga do socjalizmu nie mogła żadną miarą biec trasą wytyczoną przez radzieckie znaki drogowe, o czym zresztą od początku wiedział Gomułka i szereg innych, równie jak on odważnych, osób. Ludzie ci zgodziliby się w pełni z opinią Stalina, który powiedział kiedyś, że komunizm w Polsce jest jak siodło nałożone na grzbiet krowy. Ale w przeciwieństwie do Stalina, woleliby raczej przerobić siodło tak, aby pasowało do krowy, niż ociosywać krowę, żeby pasowała do siodła. Na ich nieszczęście podrzędna pozycja w obrębie bloku sowieckiego zawsze uniemożliwiała im jakiekolwiek czynne wyrażanie własnych ideologicznych upodobań. Gdyby polską partię pozostawiono samą sobie, prawdopodobnie zajęłaby pozycję bliższą pozycjom partii komunistycznych Europy Zachodniej niż pozycji KPZR. Za takim kursem przemawiałby szereg obiektywnych okoliczności. Mogłoby się wydawać, że transformacje dokonywane w procesie uprzemysłowienia społeczeństwa zdominowanego przez tradycyjne katolickie wartości będą wymagać raczej priorytetów analogicznych do tych, jakie poza zasięgiem strefy sowieckiej wypracowali komuniści Włoch czy Hiszpanii, niż rozwiązań podyktowanych przez leninowską rewolucję w autokratycznej Rosji okresu sprzed uprzemysłowienia. Instynktowna wrogość społeczeństwa polskiego do organów władzy państwowej — niezależnie od aktualnie panującego reżimu — mogłaby wskazywać na to, że zasadnicze leninowskie koncepcje demokratycznego centralizmu (czyli scentralizowanej autokracji partii) czy dyktatury proletariatu (czyli dyktatury partii nad narodem) nie najlepiej pasują do polskich warunków. W sferze polityki zagranicznej wielowiekowe doświadczenia Polaków w epoce rozbiorów oraz dogłębna znajomość mechanizmów imperialistycznej Realpolitik muszą budzić w nich podejrzliwość wobec międzynarodowego systemu, w ramach którego świat coraz wyraźniej dzieli się na konkurencyjne, a jednocześnie nawzajem od siebie zależne strefy wpływów poszczególnych supermocarstw. Polacy wszystko to już widzieli i wszystkiego doświadczyli na sobie, i nawet największe naciski ze strony radzieckiej nie są w stanie skłonić myślącego komunisty do podziwiania tego, co ma przed oczami. Z tych wszystkich powodów samorządna polska partia komunistyczna, uwolniona z sowieckich pęt, byłaby pierwszą w bloku sowieckim partią skłonną przyjrzeć się dokładnie poglądom Tity, Togliattiego, Dubczeka, Berlinguera, Carrilla i Mao. Prawdopodobnie opowiedziałaby się za pewnymi ograniczonymi ustępstwami na rzecz demokracji parlamentarnej. Prawdopodobnie opowiedziałaby się także za taką czy inną formą europejskiej integracji i rozbrojenia, jako środkiem do zniesienia istniejącego podziału Europy. Utrzymywałaby kontakty z Chinami i Trzecim Światem, uważając to za wkład w walkę przeciwko ostatecznemu podziałowi świata. Tego rodzaju idee niewątpliwie zawsze bywały przedmiotem prywatnych rozmów, gdzieś w najodleglejszych zakamarkach partyjnych sanktuariów, nie wolno ich jednak głosić publicznie. Polscy towarzysze mogą się nadal odwoływać do wspomnień o antycarskim, rewolucyjnym podziemiu; o Róży Luksemburg; o brygadach międzynarodowych walczących w hiszpańskiej wojnie domowej; o krótkim okresie doświadczeń taktyki Frontu Ludowego w czasie wojennego ruchu oporu. Ale od sierpnia 1944 roku, to jest odkąd się przyłączyli do Komitetu Lubelskiego, tkwią wbici na radziecki haczyk. Zawsze zdawali sobie sprawę z tego, że wszelka publiczna dyskusja na temat rozbieżności zdań w obozie marksistowskim zostałaby w Moskwie uznana za akt zdradzieckiej herezji i w konsekwencji wywołałaby brutalną akcję odwetową ze strony supermocarstwa, od którego w ostatecznym rozrachunku zależy ich los. Musieli wybierać między trzymaniem języka za zębami a ryzykiem, że zostaną do milczenia zmuszeni siłą.
498
L. Kołakowski, Katolicyzm a humanizm, w: Światopogląd i życie codzienne. Warszawa 1957; Jezus Chrystus — Prorok Reformator, „Argumenty” (1965), nr 12.
499
L. Kołakowski, Kapłan i błazen. Rozważania o teologicznym dziedzictwie współczesnego myślenia, „Twórczość” XV (1959), nr 10, s. 82.
501
H. Skolimowski, Polski marksizm, Londyn 1969, po raz pierwszy wydane w języku angielskim: Polish Marxism, Londyn 1967.