Выбрать главу

— I co teraz będzie?

Zaczęli się rozchodzić. Kilku chłopców ruszyło małą. ciemną uliczką w stronę ulicy Ullói. Wszyscy byli zmęczeni i wyczerpani walką. Wiał silny wiatr, niósł ze sobą chłód śniegu topniejącego na wzgórzach Budy.

Za chwilę druga grupa ruszyła w kierunku Ferencvaros. Wreszcie pod bramą zostali tylko Boka i Czonakosz. Czonakosz ociągał się, czekał, żeby Boka ruszył pierwszy. Ale ponieważ Boka nie przejawiał takiego zamiaru, Czonakosz zapytał cicho:

— Idziesz?

Boka równie cicho odpowiedział:

— Nie.

— Zostajesz?

— Tak.

— No to… cześć.

I Czonakosz oddalił się wolnym krokiem. Boka patrzył za nim i widział, jak Czonakosz ogląda się za siebie, aż zniknął za rogiem ulicy. Tak więc na małej i cichej ulicy Rakos, biegnącej równolegle do hałaśliwej ulicy Üllöi, którą poruszają się konne tramwaje, zapanował teraz kompletny spokój. Tylko wiatr po niej hulał, uderzając w szybki gazowych latarni. Co bardziej porywiste podmuchy wiatru powodowały brzęczenie tych szybek na całej długości ulicy, co sprawiało wrażenie, jakby migocące płomyki rozmawiały ze sobą. Uliczka była pusta, stał tam jedynie Janosz Boka, generał. A kiedy generał, Janosz Boka, rozejrzał się wokół i stwierdził, że jest już całkiem sam, wtedy tak mu się ścisnęło jego generalskie serce, że oparłszy się o bramę zapłakał serdecznie, z głębi serca.

Przeczuwał bowiem, wiedział to, czego żaden z chłopców nie śmiał powiedzieć: oto gaśnie powoli życie jego jedynego szeregowca. Zdawał sobie sprawę, że to już koniec, że za chwilę… Przestało się liczyć, iż jest wodzem zwycięskiej armii, nie wstydził się, że po raz pierwszy przestał panować nad sobą, że szlocha jak dziecko, i przejęty wielkim żalem, powtarzał przez łzy:

— Mój mały… mój drogi przyjacielu… mój drogi, kochany, mały kapitanie.

Jakiś przechodzący ulicą człowiek zapytał:

— Dlaczego płaczesz, chłopcze?

Boka jednak nie odpowiedział. Mężczyzna wzruszył ramionami i poszedł dalej. Potem nadeszła jakaś kobiecina z dużym koszykiem. Postała chwilę patrząc w milczeniu na Bokę, po czym odeszła. Po pewnym czasie pojawił się niski, drobny człowiek, który skręcił w stronę bramy. Zatrzymał się, spojrzał na chłopca, poznał go.

— To ty jesteś Janosz Boka?

Boka spojrzał na mężczyznę.

— Tak, to ja, proszę pana.

Był to ojciec Nemeczka, niósł garnitur, wracał aż z Budy, gdzie robił komuś przymiarkę. Pan Nemeczek nie spytał: „Dlaczego płaczesz, chłopcze?”, nie okazywał zdziwienia, lecz podszedł do Boki, objął go serdecznie, przytulił i razem z nim zaczął płakać. Pod wpływem tego płaczu w Boce obudziło się generalskie serce.

— Niech pan nie płacze — powiedział chłopiec.

Krawiec otarł łzy wierzchem dłoni i wykonał ruch ręką, jakby chciał powiedzieć: „Teraz już i tak wszystko jedno, niech się przynajmniej trochę wypłaczę”.

— Niech cię Bóg błogosławi, synku — powiedział do Boki. - Wracaj do domu.

I wszedł na podwórze.

Boka również otarł łzy i głęboko westchnął. Rozejrzał się po ulicy i chciał ruszyć do domu, ale powstrzymywała go jakaś niewidzialna siła. Wiedział, że nie może nic pomóc, a jednocześnie czuł, że jego świętym obowiązkiem jest stać tu na honorowej warcie, przed domem, w którym umiera jego wierny żołnierz. Zrobił kilka kroków przed bramą, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy i stamtąd obserwował domek.

Nagle w ciszy opustoszałej ulicy zastukały czyjeś kroki. „Jakiś robotnik wraca z pracy do domu” — pomyślał Boka i z opuszczoną nisko głową dalej przechadzał się po drugiej stronie ulicy. Był zaprzątnięty różnymi dziwnymi myślami, które nigdy dotąd nie przychodziły mu do głowy. Zastanawiał się nad tym, czym jest życie, czym śmierć. I w żaden sposób nie mógł znaleźć odpowiedzi.

Kroki wciąż się zbliżały, ale nadchodzący jakby zwalniał… Ciemny cień ostrożnie przesuwał się pod osłoną murów i zatrzymał się przed domem Nemeczka. Przechodzień zajrzał do bramy. Na chwilę wszedł do środka, po czym ukazał się znowu. Zatrzymał się. Czekał. Zaczął przechadzać się przed domem od jednej latarni gazowej do drugiej. A kiedy wiatr rozchylił mu płaszcz, Boka w blasku światła dostrzegł, że chłopiec ma na sobie czerwoną koszulę.

Był to Feri Acz.

Dwaj wodzowie spojrzeli na siebie chmurnie. Po raz pierwszy w życiu stanęli ze sobą oko w oko. I do spotkania doszło właśnie przed tym pogrążonym w smutku domem. Jednego przywiodło tutaj serce, drugiego — wyrzuty sumienia. Nie odzywali się do siebie ani słowem. Tylko patrzyli. Po chwili Feri Acz zaczął się przechadzać. Długo, bardzo długo tak chodził. Kiedy z ciemnego podwórza wyszedł dozorca, żeby zamknąć na noc bramę, Feri Acz podszedł do niego, uchylił czapki i o coś cicho zapytał. Odpowiedź dozorcy dotarła aż do Boki.

— Bardzo źle — powiedział dozorca.

I zamknął wielką, ciężką bramę. Głośne trzaśnięcie bramy zakłóciło ciszę uliczki, ale po chwili umilkło niczym grzmoty wśród górskich szczytów.

Feri Acz powoli ruszył przed siebie. Boka również zdecydował się wrócić do domu. Zawodził ze świstem zimny wiatr, dwaj wodzowie rozeszli się w dwie różne strony. Jeden w prawo, drugi w lewo. Ale nawet odchodząc nie zamienili ani jednego słowa.

Cicha uliczka usnęła wreszcie, targana porywami wiosennego wiatru. Wiatr królował już bez reszty; pobrzękiwał szybkami gazowych latarni, chybotał płomykami, z chrobotem obracał zardzewiałymi blaszanymi kurkami na dachach. Wiatr wdzierał się przez szczeliny i szpary do mieszkań, również i do tego pokoiku, gdzie po kolacji zasiadł ubogi krawiec, a za jego plecami w łóżku, z rozpaloną twarzą i błyszczącymi oczyma ciężko dyszał mały kapitan. Wiatr zadzwonił w szyby, zachybotał płomieniem naftowej lampy. Szczupła kobieta przykryła starannie swego synka.

— To wiatr tak wieje, syneczku.

A kapitan ze smutnym uśmiechem, cichutko, niemal szeptem odparł:

— To wieje od strony naszego Placu. Naszego ukochanego Placu, mamo…

IX

Oto kilka stron z Wielkiej Księgi Związku Kitowców:

PROTOKÓŁ

Na dzisiejszym walnym zebraniu podjęliśmy następujące uchwały i wpisujemy je niniejszym do Wielkiej Księgi naszego Związku.

§ 1

Na 17 stronie Wielkiej Księgi znajduje się wpis o następującym brzmieniu: erno nemeczek. Małymi literami. Niniejszy zapis traci ważność, ponieważ został dokonany na skutek pomyłki. Walne zebranie oświadcza niniejszym, że Związek bezpodstawnie obraził wspomnianego członka, który zniósł tę urazę w honorowy sposób, a potem, w czasie wojny, spisał się jak prawdziwy bohater, co jest faktem historycznym. Z tego względu walne zebranie stwierdza, że poprzedni zapis był błędem Związku i że wobec tego protokolant ma wpisać w tym miejscu nazwisko wspomnianego członka samymi dużymi literami.

§ 2

Wpisuję zatem od początku do końca samymi dużymi literami:

ERNO NEMECZEK

podpisany: Lesik, protokolant, m.p

§ 3

Walne zebranie Związku Kitowców jednogłośnie postanowiło złożyć podziękowanie generałowi Janoszowi Boce za to, że przeprowadził wczorajszą bitwę tak, jak to czynią prawdziwi wodzowie, o których uczyliśmy się na historii. W dowód uznania postanawiamy, że każdy członek Związku Kitowców obowiązany jest w domu w swym podręczniku historii na stronie 168, czwarty wiersz od góry, obok tytułu „Hetman Janosz Hunyadi”[7], dopisać atramentem „i Janosz Boka”. Podjęliśmy tę uchwałę, ponieważ nasz wódz w pełni na to zasługuje, bo gdyby nie przeprowadził lak dobrze bitwy, to zostalibyśmy pokonani przez czerwone koszule. Każdy zobowiązany jest również do wpisania ołówkiem w rozdziale „Klęska pod Mohaczem”[8] nad nazwiskiem arcybiskupa Tomoriego[9], który również został pokonany: „i Ferenc Acz”.

вернуться

7

Janos Hunyadi (1385–1456) — wojewoda siedmiogrodzki, hetman koronny, zwycięzca wielu bitew z przeważającymi siłami Turków, jeden z najwybitniejszych wodzów w dziejach Węgier.

вернуться

8

Największa klęska w historii Węgier poniesiona w 1526 roku pod Mohaczem, gdzie sułtan Sulejman II Wspaniały rozbił wojska węgierskie; w bitwie tej zginął król Węgier Ludwik II Jagiellończyk, od tego momentu rozpoczęło się 150 — letnie panowanie Turków na Węgrzech.

вернуться

9

Pal Tomori (1475–1526) — arcybiskup Kaleczy, dowodził węgierskimi wojskami Pod Mohaczem, uznany winnym klęski; zginął w czasie bitwy.