Выбрать главу

Na płaskowyżu czy równinie, w zamglonej dżungli czy milczącej czerwonej pustyni, na bagnach czy wśród trzcin, a właściwie w każdym miejscu, gdzie na widok nadchodzącego człowieka coś zsuwa się z pluskiem z płynącej kłody, ma miejsce jedna z wersji poniższego dialogu. Jest to kluczowy, choć wczesny punkt rozwoju mitologii plemiennej.

— Widziołżeś to?

— Co?

— Właśnie plumneło z tej kłody.

— Taa? I co?

— Tak se myślę… se myślę… znaczy myślę, że świat to tak se leży na grzbiecie jakiegoś takiego.

Chwila milczenia, gdy przedstawiona hipoteza astrofizyczna zostaje rozważona, po czym…

— Cały świat?

— Pewno. Ale kiedy mówiem: jakiś taki, chodzi mi o takiego wielkiego.

— Musi być wielki, ni ma co.

— Znaczy… strasznie wielki.

— Zabawne chyba, ale… łapiem, o co biega.

— Ma sens, nie?

— Ma sens, jasne. Tylko…

— Co?

— Mam nadzieje, że on nigdy nie plumnie.

Lecz to jest prawdziwy Dysk, który ma nie tylko żółwia, ale i cztery ogromne słonie, na których spoczywa rozległy, obracający się wolno krąg świata[3].

Jest tu Morze Okrągłe, mniej więcej w połowie drogi między Osią i Krawędzią. Wokół niego leżą krainy, które — według Historii — definiują cywilizację, to znaczy są w stanie utrzymać historyków. Te krainy to: Efeb, Tsort, Omnia, Klatch i rozległe miasto-państwo Ankh-Morpork.

Ta opowieść jednak rozpoczyna się gdzie indziej: w miejscu gdzie pewien człowiek leży na tratwie unoszącej się w wodach błękitnej, zalanej słońcem laguny. Podpiera głowę rękami. Jest szczęśliwy — w jego przypadku to stan tak rzadki, że niemal bez precedensu. Człowiek pogwizduje prostą melodyjkę i macha nogami w kryształowo czystej wodzie.

Ma różowe stopy z dziesięcioma palcami, które wyglądają jak małe różowe serdelki.

Z punktu widzenia sunącego nad rafą rekina wyglądają jak drugie śniadanie, obiad i podwieczorek.

* * *

Jak zawsze była to kwestia protokołu. Albo dobrych manier. Albo starannie przestrzeganej etykiety. Czy też, ostatecznie, alkoholu. A przynajmniej iluzji alkoholu.

Lord Vetinari, jako najwyższy władca Ankh-Morpork, mógł teoretycznie wezwać do siebie nadrektora Niewidocznego Uniwersytetu, a nawet posłać go na egzekucję, gdyby nie wykonał polecenia.

Z drugiej strony jednak Mustrum Ridcully, jako głowa uczelni magicznej, uprzejmie, acz stanowczo dał do zrozumienia, że on z kolei może zmienić Patrycjusza w niewielkiego płaza, a potem nawet zacząć uprawiać w pokoju zabawy ze skakanką.

Alkohol tworzył wygodny pomost nad tą dyplomatyczną przepaścią. Zdarzało się, że lord Vetinari zapraszał nadrektora do pałacu na towarzyskiego drinka. Oczywiście, nadrektor składał mu wtedy wizytę, gdyż nieuprzejmie byłoby odmówić. Obie strony doskonale rozumiały swoje pozycje i zachowywały się z wyszukaną grzecznością, co pozwalało uniknąć niepokojów społecznych i mokrych plam na dywanie.

Było piękne popołudnie. Vetinari siedział w pałacowych ogrodach i z delikatną irytacją obserwował motyle. Dostrzegał coś lekko obraźliwego w tym, jak fruwają sobie dookoła i cieszą się życiem w sposób bezproduktywny.

Uniósł głowę.

— Och, to pan, nadrektorze — powiedział. — Jakże miło mi pana widzieć. Proszę usiąść. Mam nadzieję, że zdrowie panu dopisuje?

— W samej rzeczy — przyznał Ridcully. — A pan? Nie narzeka pan na zdrowie?

— Nigdy nie czułem się lepiej. Pogoda, jak widać, znowu się poprawiła.

— Moim zdaniem wczorajszy dzień był wyjątkowo udany. — Jutrzejszy, jak słyszałem, może być jeszcze piękniejszy.

— Z pewnością nie zaszkodzi nam trochę słońca.

— Istotnie.

— Tak.

— Ach…

— Bez wątpienia.

Patrzyli na motyle. Kamerdyner podał zimne drinki.

— Co one właściwie robią z kwiatami? — zainteresował się Vetinari.

— Co?

Patrycjusz wzruszył ramionami.

— Mniejsza z tym. To nie takie ważne. Ale skoro już pan tu jest, nadrektorze, skoro postanowił pan odwiedzić mnie po drodze do spraw, jestem pewien, nieskończenie bardziej istotnych… To naprawdę bardzo uprzejme z pana strony… Zastanawiam się, czy mógłby mi pan zdradzić: kto jest Wielkim Magiem?

Ridcully zastanowił się chwilę.

— Pewnie dziekan — stwierdził. — Waży chyba ze dwieście pięćdziesiąt funtów.

— Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że nie jest to właściwa odpowiedź — rzekł Vetinari. — Z kontekstu wnioskuję, że „wielki” oznacza wybitnego.

— W takim razie nie dziekan.

Vetinari spróbował sobie przypomnieć grono profesorskie Niewidocznego Uniwersytetu. Wizja, jaka pojawiła mu się w umyśle, przedstawiła niewielkie pasmo wzgórz w spiczastych kapeluszach.

— Kontekst, jak przypuszczam, raczej nie sugeruje dziekana — oświadczył.

— Ehm… A jakiż to kontekst? — zapytał Ridcully.

Patrycjusz sięgnął po laskę.

— Chodźmy — zaproponował. — Sądzę, że lepiej będzie, jeśli sam pan zobaczy. To bardzo niepokojące.

Idąc za Vetinarim, Ridcully rozglądał się z zaciekawieniem. Nieczęsto miał okazję zwiedzać ogrody, które opisywano we wszystkich podręcznikach ogrodnictwa — w rozdziałach „Jak tego nie robić”.

Były położone — trudno znaleźć bardziej adekwatne określenie — przez sławnego, a raczej niesławnego specjalistę aranżacji pejzażu i ogólnego wynalazcę Bezdennie Głupiego Johnsona. Jego roztargnienie i ślepota na elementarną matematykę zmieniały każdy krok w igranie z niebezpieczeństwem. Geniusz Johnsona… cóż, o ile Ridcully to rozumiał, jego geniusz był dokładnym przeciwieństwem tego geniuszu, który wznosił konstrukcje ziemne sięgające do tajemnych, ale dobroczynnych sił terenów wiejskich.

Nikt nie był całkiem pewien, do jakich sił próbowały sięgać projekty Bezdennie Głupiego, ale wybijający godziny zegar słoneczny często wybuchał, obłąkańcze chodniki popełniały samobójstwa, a ogrodowe meble z kutego żelaza przynajmniej trzykrotnie się roztopiły.

Patrycjusz prowadził przez bramę do czegoś przypominającego gołębnik. Trzeszczące drewniane stopnie wiodły w górę po wewnętrznej stronie ściany. Kilka niezniszczalnych dzikich gołębi z Ankh-Morpork gruchało coś i parskało w mroku.

— Co to takiego? — zapytał Ridcully, kiedy zaskrzypiały pod nim schody.

Patrycjusz wyjął z kieszeni klucz.

— Zawsze wydawało mi się, że pan Johnson zaplanował to wstępnie jako ul. Jednakże wobec braku dziesięciostopowych pszczół znaleźliśmy… inne zastosowania.

Otworzył drzwi do przestronnego, kwadratowego pomieszczenia z dużym, nieoszklonym oknem w każdej ze ścian. Każdy otwór otoczony był drewnianą konstrukcją z przymocowanym dzwonem na sprężynie. Było jasne, że jeśli coś dostatecznie dużego przemieści się przez okno, musi poruszyć dzwonem.

W samym środku stał na stole największy ptak, jakiego Ridcully w życiu oglądał. Ptak odwrócił głowę i spojrzał na wchodzących swym żółtym, paciorkowatym okiem.

Patrycjusz sięgnął do kieszeni i wyjął słoik anchois.

— Muszę przyznać, bardzo nas zaskoczył — wyjaśnił. — Już chyba dziesięć lat minęło, odkąd dotarła poprzednia wiadomość. Zwykle trzymaliśmy w lodzie kilka makreli.

— To bezcelowy albatros? — domyślił się Ridcully.

— W samej rzeczy. I znakomicie wytresowany. Powróci dzisiaj wieczorem. Sześć tysięcy mil na jednym słoiku anchois i butelce pasty rybnej, którą znalazł w kuchni mój sekretarz, Drumknott. Zadziwiające.

вернуться

3

Ludzie zastanawiają się, jak to możliwe, ponieważ taki słoń świata raczej nie mógłby zbyt długo dźwigać wirującego ciężaru bez poważnych otarć i nawet oparzeń. Ale równie dobrze można by pytać, dlaczego oś planety nie skrzypi albo jaki dźwięk wydaje kolor żółty.