Rincewind zrezygnował. Przyszło mu do głowy, że zmarła żona Dwukwiata musiała być kobietą niezwykle inteligentną.
— Niech będzie — ustąpił. — Ale masz mi nie wchodzić w drogę. I robić to, co ci powiem. Jasne?
Motyl skłoniła się pokornie.
— Prowadź, o Wielki Magu.
— Wiedziałem! — zawołał Truckle. — To trucizna!
— Nie, nie. Tego się nie je. Tym się naciera ciało — tłumaczył Saveloy. — Patrzcie. Uzyskujemy to, co w cywilizacji nazywamy czystością.
Większa część Srebrnej Ordy stała po pas w ciepłej wodzie. Każdy z mężczyzn skromnie zasłaniał się rękami. Hamish odmówił opuszczenia wózka, więc nad wodę wystawała mu tylko głowa.
— To kłuje — oświadczył Cohen. — Skóra mi się od tego łuszczy i rozpływa.
— To nie jest skóra — poprawił go Saveloy. — Czy któryś z was widział kiedyś łaźnię?
— Ja widziałem — pochwalił się Mały Willie. — Zabiłem w takiej Szalonego Biskupa Pseudopolis. Są tam… — zmarszczył czoło — …bąbelki i różne takie. I piętnaście nagich dziewic.
— Co?
— Na pewno. Piętnaście. Dobrze pamiętam.
— To już lepiej — ucieszył się Caleb.
— A my do nacierania mamy tylko to mydło.
— Cesarz jest rytualnie kąpany przez dwadzieścia dwie łaziebne — wtrącił Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — Mogę iść porozmawiać z haremowymi eunuchami i obudzić je, jeśli chcecie. To prawdopodobnie wydatek do rozliczenia, w kategorii „rozrywki”.
Poborca wdrażał się do swego nowego stanowiska. Doszedł już do tego, że chociaż ordyńcy — jako indywidualni podatnicy — w czasie wykonywania obowiązków barbarzyńskich bohaterów zarobili góry pieniędzy, stracili prawie wszystko, angażując się w inne typy działalności (w myślach sklasyfikował je jako „kreowanie wizerunku”), niezbędne w tym zawodzie. Tym samym mieli prawo do zwrotu całkiem pokaźnych sum.
Fakt, że nie byli zarejestrowani w żadnych urzędach podatkowych, nigdzie[23], był całkiem drugorzędny. Liczyła się zasada.
Z odsetkami, ma się rozumieć.
— Nie, nie. Żadnych młodych kobiet. Nalegam — powiedział stanowczo Saveloy. — Bierzecie kąpiel, żeby być czyści. Na młode kobiety będziecie mieli dość czasu później.
— Kiedy to wszystko się skończy, jestem umówiony — oznajmił nieco zakłopotany Caleb. Tęsknie pomyślał o jednej z niewielu kobiet, z którymi prowadził rozmowę. — Ona ma własną farmę. Nadam się na kaczora.
— Założę się, że Ucz tak tego nie nazywa — zakpił Mały Willie. — Założę się, że każe ci mówić „ptactwo wodne”.
— He, he, he.
— Co?
Sześć Dobroczynnych Wiatrów podszedł dyskretnie do Saveloya, wykorzystując chwilę, gdy ordyńcy zaczęli eksperymenty z olejkami kąpielowymi. Początkowo próbowali je wypić.
— Doszedłem do tego, co chcecie ukraść — oznajmił.
— Ach tak? — odpowiedział grzecznie Saveloy. Obserwował Caleba, który pojął nagle, że być może przez całe życie miał niewłaściwe podejście, i teraz próbował obcinać sobie paznokcie mieczem.
— To legendarna Diamentowa Trumna Schz Yu!
— Nie. Znowu pomyłka.
— Hm…
— Wychodzimy z kąpieli, panowie! — zawołał nauczyciel. — Wydaje mi się, że… tak… opanowaliście handel, stosunki towarzyskie…
— He, he, he… Przepraszam…
— I zasady opodatkowania — ciągnął Saveloy.
— Też opanowaliśmy? — zdziwił się Cohen. — A co to jest?
— Zabieracie kupcom prawie wszystkie pieniądze — wyjaśnił Sześć Dobroczynnych Wiatrów, podając mu ręcznik.
— I tyle? Robię tak od lat!
— Nie. Do tej pory zabierałeś wszystkie pieniądze — sprostował Saveloy. — W tym właśnie popełniałeś błąd. Zbyt wielu zabijałeś, a tych, których nie zabiłeś, zostawiałeś w nędzy.
— Jak dla mnie to strasznie dobry pomysł — uznał Truckle, wydobywając z ucha kredowe pokłady. — Kupcy w nędzy, my w bogactwach.
— Nie, nie, nie!
— Nie, nie, nie?
— Tak. To niecywilizowane.
— To tak jak z owcami — tłumaczył Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — Obdzierasz je ze skóry raz, a lepiej strzyc co roku.
Orda spojrzała na niego tępo.
— Kultura myśliwsko-zbieracka — stwierdził Saveloy z odcieniem beznadziei. — Niewłaściwe porównanie.
— Chodzi o cudowny Śpiewający Miecz Wonga, tak? — szepnął Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — To jego chcecie ukraść?
— Nie. Właściwie „ukraść” nie jest odpowiednim słowem. No cóż, panowie, może nie staliście się jeszcze cywilizowani, ale jesteście czyści i wypłukani, a dla wielu ludzi to jedno i to samo. Czas więc, jak sądzę, na… działanie.
Ordyńcy wyprostowali się. Znowu wracali do obszaru pojęć zrozumiałych.
— Do sali tronowej! — rozkazał Dżyngis Cohen.
Sześć Dobroczynnych Wiatrów nie kojarzył zbyt szybko, w końcu jednak zdołał dodać dwa do dwóch.
— Cesarz! — zawołał i uniósł dłoń do ust ze zgrozą, zabarwioną nieco zachwytem. — Zamierzacie go porwać!
Błysnęły diamenty, gdy Cohen wyszczerzył zęby.
Dwaj martwi gwardziści leżeli w korytarzu prowadzącym do osobistych komnat cesarza.
— Słuchaj, jak właściwie wzięli was żywcem? — szepnął Rincewind. — Wszyscy gwardziści, których widziałem, mieli wielkie miecze. Jakim cudem nie zginęliście?
— Przypuszczam, że zamierzali nas torturować — odparła Motyl. — Udało nam się zranić dziesięciu z nich.
— Jak? Okleiliście ich ulotkami? Śpiewaliście rewolucyjne pieśni, dopóki się nie poddali? To jasne: ktoś chciał, żebyście przeżyli.
Podłogi śpiewały w ciemności. Każdy krok wydobywał chóry pisków i jęków, całkiem jak podłogi w Niewidocznym Uniwersytecie. Ale trudno było spodziewać się czegoś takiego w pięknym, błyszczącym pałacu.
— Nazywamy je słowiczymi podłogami — wyjaśniła Motyl. — Stolarze zakładają małe metalowe kołnierze na gwoździach, aby nikt nie mógł się zakraść niezauważony.
Rincewind zerknął na trupy. Żaden z gwardzistów nie wydobył miecza. Oparł ciężar ciała na lewej nodze — podłoga zgrzytnęła.
— To się nie zgadza — stwierdził szeptem. — Nie można podkraść się do kogoś po takiej podłodze. Czyli tych gwardzistów zabił ktoś, kogo znali. Wynośmy się stąd…
— Idziemy dalej — rzekła stanowczo Motyl.
— To pułapka. Ktoś wykorzystuje cię do załatwienia własnej brudnej roboty.
Wzruszyła ramionami.
— Skręć w lewo za tą dużą nefrytową statuą.
Była czwarta w nocy, godzina do świtu. W salach stali strażnicy, ale niezbyt wielu. W końcu byli w głębi Zakazanego Miasta, za jego wysokimi murami i wąskimi bramami. Nic nie mogło się przecież zdarzyć.
Potrzebny był specyficzny umysł, by przez całą noc stać na straży jakiejś pustej sali. Jedna Wielka Rzeka miał taki umysł, orbitujący spokojnie wśród błogiej poza tym pustki jego czaszki.
Bez oporów nazwali go Jedną Wielką Rzeką, ponieważ przypominał Hung rozmiarami i szybkością ruchu. Wszyscy spodziewali się, że zostanie zapaśnikiem tsimo, ale odpadł na teście inteligencji, ponieważ nie zjadł stołu.
Niemożliwe było, by zaczął się nudzić. Po prostu brakowało mu wyobraźni. Ale ponieważ przyłbica jego hełmu i tak prezentowała światu niezmienny wyraz metalicznej wściekłości, dopracował umiejętność spania na stojąco.