Выбрать главу
* * *

Kokos pozostał nieruchomy, ale oczy Rincewinda przesuwały się szaleńczo tam i z powrotem.

Trzy postacie wkroczyły w pole jego widzenia. Były w oczywisty sposób kobiece. Były bardzo obficie kobiece. Nie miały na sobie zbyt wiele odzieży i wydawały się trochę za dobrze uczesane jak na kogoś, kto przed chwilą jeszcze wiosłował w wojennym kanoe, ale tak często bywa z pięknymi wojowniczkami Amazonek.

Cienka strużka mleczka kokosowego pociekła Rincewindowi po brodzie.

Prowadząca kobieta odgarnęła długie złote włosy i uśmiechnęła się promiennie.

— Wiem, że brzmi to niewiarygodnie — powiedziała — ale ja i moje obecne tu siostry reprezentujemy nieodkryte dotąd plemię. Wszyscy nasi mężczyźni zostali unicestwieni przez śmiertelną, lecz krótkotrwałą i wysoce specyficzną zarazę. Teraz przeszukujemy te wyspy, by znaleźć mężczyznę, który pozwoli nam przedłużyć naszą linię.

— „Jak myślicie, ile on waży?”

Rincewind uniósł brwi. Kobieta skromnie spuściła wzrok.

— Zastanawiasz się pewnie, dlaczego wszystkie jesteśmy blondynkami o jasnej skórze, podczas gdy inni mieszkańcy wysp w okolicy są smagli — powiedziała. — Wydaje się, że to po prostu jakiś genetyczny kaprys.

— „Jakieś sto dwadzieścia, może sto dwadzieścia pięć funtów. Dorzućcie na stos jeszcze funt czy dwa śmieci. Ehm… Czy wykrywacie… no wiecie… TO?”

— „Coś takiego na pewno się nie uda, panie Stibbons. Po prostu wiem.”

— „Jest zaledwie sześćset mil stąd, wiemy, gdzie się znajduje, i to jest odpowiednia połówka Dysku. Zresztą sprawdziłem z pomocą HEX-a i nic nie może się nie udać.”

— „Owszem, ale czy ktoś zauważył… to… wie pan… na nóżkach?”

Rincewind poruszył brwiami. Z jego krtani dobiegł zduszony odgłos.

— „Nie widzę… tego. Przestańcie chuchać na moją kryształową kulę!”

— I oczywiście, jeśli popłyniesz z nami, możemy ci obiecać… cielesne i zmysłowe rozkosze, takie jak te, o których dotąd śniłeś…

— „No dobrze. Na trzy…”

Kokos upadł na piasek. Rincewind przełknął ślinę. W jego oczach pojawiło się wygłodniałe, rozmarzone spojrzenie.

— Mogą być puree? — zapytał.

— „JUŻ!”

* * *

Najpierw wystąpiło wrażenie ucisku. Świat otworzył się przed Rincewindem i wessał go do środka.

Potem rozciągnął się i brzęknął.

Rozmyte prędkością chmury pomknęły ze wszystkich stron. Kiedy odważył się wreszcie otworzyć oczy, daleko przed sobą zobaczył maleńką czarną plamkę.

Powiększała się.

Po chwili zmieniła się w obłok lecących blisko siebie przedmiotów. Były tam dwa ciężkie rondle, duży mosiężny lichtarz, kilka cegieł, krzesło i wielka mosiężna forma do galaretki, w kształcie zamku.

Trafiały go kolejno, a forma galaretkowa wydała zabawny dźwięk, odbijając się od jego głowy. Potem, wirując, odleciała w tył.

Zaraz potem zobaczył ośmiokąt. Wyrysowany kredą.

Uderzył w niego.

* * *

Ridcully przyjrzał się uważnie.

— Odrobinę mniej niż sto dwadzieścia pięć funtów — stwierdził. — Ale poza tym… dobra robota, panowie.

Rozczochrany strach na wróble pośrodku kręgu wstał chwiejnie i zgasił jeden czy dwa płomyki na ubraniu. Potem rozejrzał się mętnym wzrokiem.

— Hehehe? — powiedział.

— Może być trochę zdezorientowany — mówił dalej nadrektor. — W końcu to ponad sześćset mil w dwie sekundy. Unikajmy gwałtownych ruchów.

— Jak z lunatykami, chce pan powiedzieć? — upewnił się pierwszy prymus.

— Jak to z lunatykami?

— Jeśli obudzi się nagle lunatyka, odpadają mu nogi. Tak twierdziła moja babcia.

— Jesteście pewni, że to Rincewind? — spytał dziekan.

— Oczywiście, że to Rincewind — zapewnił pierwszy prymus. — Szukaliśmy go przez parę godzin.

— Ale to może być groźna kreatura okultystyczna — upierał się dziekan.

— W takim kapeluszu?

Kapelusz był spiczasty. W pewnym sensie. Przypominał rodzaj szamańskiego nakrycia głowy z rozszczepionych gałązek bambusa i liści palmy kokosowej, i powstał zapewne w nadziei ściągnięcia przelotnej magowatości. Na nim, ułożone z muszelek mocowanych trawą, widniało słowo MAGGUS.

Właściciel kapelusza patrzył poprzez magów, jakby ich nie dostrzegał. Pchnięty nieoczekiwanym wspomnieniem, utykając, pospiesznie wyszedł z ośmiokąta i ruszył do drzwi.

Magowie ostrożnie poszli za nim.

— Nie jestem pewien, czy można jej wierzyć. Ile razy widziała coś takiego?

— Nie wiem. Nie mówiła.

— Kwestor lunatykuje prawie każdej nocy.

— Naprawdę? Kuszące…

Rincewind, jeśli takie imię nosiła ta istota, wyszedł na plac Sator.

Plac był zatłoczony. Powietrze falowało nad piecykami sprzedawców kasztanów i pieczonych ziemniaków; rozbrzmiewały tradycyjne uliczne okrzyki Ankh-Morpork[7].

Istota zbliżyła się do chudego mężczyzny w za dużym płaszczu, który podpiekał coś nad palnikiem olejowym ustawionym na szerokiej, zawieszonej u szyi tacy.

Być-może-Rincewind chwycił brzeg tacy.

— Masz… może… ziemniaki? — wycharczał.

— Ziemniaki? Nie, szefuniu. Mam kiełbaski w bułce.

Być-może-Rincewind znieruchomiał. A potem zalał się łzami.

— Kiełbaska w buuułce! — zajęczał. — Kochana kiełbaska w buuułce! Daj mi kiełbaskę w buuułceee!

Porwał z tacy trzy sztuki i próbował zjeść je równocześnie.

— Wielcy bogowie… — szepnął Ridcully.

Istota odbiegła, potykając się. Kawałki bułki i fragmenty produktów wieprzowych sypały się kaskadą ze splątanej brody.

— Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś zjadł aż trzy kiełbaski w bułce Gardła Dibblera i wyglądał na tak zachwyconego — rzekł pierwszy prymus.

— Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś zjadł aż trzy kiełbaski w bułce Gardła Dibblera i wyglądał tak pionowo — stwierdził dziekan.

— Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś zjadł cokolwiek od Gardła Dibblera i zdołał odejść bez płacenia — zauważył wykładowca run współczesnych.

Istota zataczała się radośnie po placu, a łzy spływały jej po twarzy. Krętą trajektorią dotarła w pobliże wylotu zaułka, skąd wyskoczyła jakaś niewielka postać i z pewnymi kłopotami uderzyła ją w tył głowy.

Zjadacz kiełbasek osunął się na kolana.

— Au! — zwrócił się do świata jako takiego.

— Nie nie nie nie nie nie nie! — Starszy mężczyzna wynurzył się z zaułka i stanowczo wyjął z niewprawnych dłoni młodzieńca pałkę. Tymczasem ofiara bełkotała coś na klęczkach. — Powinieneś przeprosić tego biednego pana. Nie wiem, co sobie pomyśli. Popatrz tylko na niego: ułatwił ci zadanie, jak tylko potrafił, i co go za to spotkało? Znaczy, niby co to było, twoim zdaniem?

— Mru-mru-mru-mru, panie Boggis — odpowiedział chłopiec, wpatrując się w czubki swoich butów.

— Co takiego? Głośniej!

— Trzaśniecie znad Ramienia, panie Boggis.

— To miało być Trzaśniecie znad Ramienia? Coś takiego nazywasz Trzaśnięciem znad Ramienia? To… przepraszam pana uprzejmie, postawimy pana na nogi, tylko chwila… O, to jest Trzaśniecie znad Ramienia!

— Au! — krzyknęła ofiara, po czym, ku zdumieniu wszystkich zainteresowanych, dodała: — Cha, cha, cha, cha!

вернуться

7

Takie jak „Auu!”, „Aargh!”, „Oddaj moje pieniądze, ty szubrawcu!” oraz „To mają być kasztany? Według mnie to przypalone kawałki węgla, ot co!”.