Выбрать главу

— A ty zrobiłeś coś takiego… przepraszam, że się narzucamy, szanowny panie, to potrwa najwyżej minutkę… zrobiłeś tak…

— Au! Cha, cha cha, cha!

— Wszyscy się przyjrzeli? Chodźcie no tu, stańcie bliżej…

Pół tuzina młodych ludzi wyszło z zaułka i utworzyło nierówny krąg wokół pana Boggisa, pechowego studenta i ofiary, przypadkowego człowieka, który zataczał się wkoło, wydawał z siebie ciche „umf, umf, ale wciąż z jakiegoś powodu wydawał się niezwykle rozradowany.

— Słuchajcie uważnie — rzekł pan Boggis tonem starego, doświadczonego fachowca, który stara się przekazać swą wiedzę niewdzięcznej potomności. — Kiedy z klasycznego wylotu zaułka sprawiacie kłopot klientowi, właściwa procedura… Och, dzień dobry, panie Ridcully, nie zauważyłem pana.

Nadrektor przyjaźnie skinął mu głową.

— Nie chcielibyśmy przeszkadzać, panie Boggis. Szkolenie Gildii Złodziei, tak?

Boggis wzniósł oczy.

— Nie wiem, czego ich uczą w szkole — westchnął. — Nic tylko czytanie i pisanie, bez przerwy. Kiedy ja byłem takim dzieciakiem, w szkole uczyliśmy się czegoś pożytecznego. No dobrze… Ty, Wilkins, natychmiast przestań chichotać, twoja kolej, przepraszam na moment, drogi panie…

— Au!

— Nie nie nie nie nie nie nie nie! Moja babcia staruszka lepiej by sobie poradziła. Patrz na mnie. Podchodzisz sprężystym krokiem, kładziesz dłoń na ramieniu dla zachowania kontroli… no już, rób, co mówię… a potem elegancko…

— Au!

— Czy ktoś może mi powiedzieć, co Wilkins zrobił źle?

Boggis zaczął na Wilkinsie demonstrować bardziej wyrafinowane frazy głównej perkusji. Tymczasem ofiara odczołgała się, niezauważona przez nikogo prócz magów.

Podniosła się chwiejnie i pobrnęła przed siebie ulicą. Poruszała się jak zahipnotyzowana.

— On płacze — zauważył dziekan.

— Nic dziwnego — powiedział nadrektor. — Ale dlaczego równocześnie się uśmiecha?

— Zdziwniej i zdziwniej — stwierdził pierwszy prymus.

Posiniaczona, a możliwe że i otruta postać skierowała się na powrót do bramy Niewidocznego Uniwersytetu. Magowie szli za nią.

— Na pewno chodziło ci o „dziwnie i coraz dziwniej”, prawda? A nawet wtedy nie ma to właściwie sensu.

Postać minęła bramę, ale tym razem chwiejnie przeszła przez korytarz do biblioteki.

Bibliotekarz już czekał. Trzymał — z zadowolonym uśmieszkiem na twarzy, a orangutany naprawdę potrafią wyrazić zadowolenie — pognieciony kapelusz.

— Zadziwiające — uznał Ridcully. — To prawda! Mag zawsze wróci po swój kapelusz!

Postać chwyciła kapelusz, eksmitowała kilka pająków, odrzuciła smętną imitację z liści i wcisnęła go sobie na głowę.

Rincewind zamrugał, patrząc na zaskoczonych profesorów. Po raz pierwszy w głębi jego oczu błysnęło światełko, jak gdyby aż do tej chwili funkcjonował wyłącznie dzięki odruchom.

— Tego… co przed chwilą zjadłem?

— No… trzy sztuki najlepszych kiełbasek Dibblera — odparł Ridcully. — Z tym że kiedy mówię „najlepsze”, chodzi mi o „najbardziej typowe”, to chyba jasne?

— Rozumiem. A kto mnie uderzył?

— Uczniowie Gildii Złodziei na praktyce terenowej.

Rincewind mrugnął.

— To Ankh-Morpork, prawda?

— Tak.

— Tak myślałem. — Rincewind znów zamrugał, powoli. — No to — powiedział, padając na twarz — wróciłem.

* * *

Pan Hong puszczał latawca. Była to czynność, którą wykonywał w sposób doskonały.

Pan Hong wszystko robił w sposób doskonały. Jego akwarele były doskonałe. Poezje były doskonałe. Kiedy składał arkusik papieru, doskonała była każda krawędź — twórcza, oryginalna i skończenie doskonała. Pan Hong już dawno zaprzestał pogoni za doskonałością, gdyż trzymał ją zakutą gdzieś w lochu.

Pan Hong miał dwadzieścia sześć lat, był szczupły i przystojny. Nosił bardzo małe, bardzo okrągłe okulary w stalowych oprawkach. Kiedy go opisywali, ludzie używali określenia „gładki” albo wręcz „śliski”[8]. Osiągnął przywództwo jednego z najbardziej wpływowych rodów Imperium Agatejskiego dzięki nieustępliwym staraniom, całkowitej koncentracji umysłu i sześciu dobrze zrealizowanym skrytobójstwom. Ostatnią ofiarą był jego ojciec, który umierał szczęśliwy, wiedząc, że syn podtrzymuje rodzinną tradycję. Szlachetne rody szanowały swych zmarłych przodków i nie widziały nic złego w szybszym powiększaniu ich grona.

A teraz jego latawiec — czarny, z wymalowaną parą wielkich oczu — zanurkował z nieba. Hong starannie obliczył kąt; nie trzeba chyba dodawać, że doskonale. Sznurek latawca, pokryty klejem i tłuczonym szkłem, przeciął linki współzawodników, a ich latawce odfrunęły, wirując.

Widzowie zaklaskali uprzejmie. Ludzie z łatwością odkrywali, że oklaskiwanie pana Honga dowodzi rozsądku.

Hong oddał sznurek służącemu, uprzejmie skinął głową pokonanym współzawodnikom i wszedł do namiotu.

Tam usiadł i spojrzał na swego gościa.

— Wysłaliśmy wiadomość — poinformował go przybysz. — Nikt nas nie widział.

— Wręcz przeciwnie — poprawił go pan Hong. — Widziało was dwudziestu ludzi. Czy wyobrażasz sobie, jak trudno jest strażnikowi patrzeć prosto przed siebie i niczego nie zauważać, kiedy ktoś się przekrada w pobliżu, robi tyle hałasu, co cała armia, i jeszcze szepcze, żeby być cicho? Szczerze powiem, że twoi ludzie chyba nie mają rewolucyjnych talentów. Co ci się stało w rękę?

— Albatros mnie dziobnął.

Hong uśmiechnął się. Przyszło mu do głowy, że ptak mógł wziąć jego rozmówcę za anchois, i nie bez powodu. Miał takie samo rybie spojrzenie.

— Nie rozumiem, panie — poskarżył się gość, którego imię brzmiało Dwa Ogniste Zioła.

— To dobrze.

— Przecież oni wierzą w Wielkiego Magga, a ty chcesz, żeby tu przybył?

— Ależ oczywiście. Mam swoich ludzi w… — próbował wymówić obce sylaby — …Ankh-Morep-Ork. Ten, którego tak naiwnie zwą Wielkim Maggusem, rzeczywiście istnieje. Ale, mogę ci to wyznać, znany jest ze swojej niekompetencji, tchórzliwości i uległości. Są wręcz przysłowiowe. Dlatego uznałem, że Czerwona Armia powinna dostać wytęsknionego przywódcę, nie sądzisz? To… podniesie ich morale. — Uśmiechnął się znowu. — To polityka.

— Aha.

— A teraz odejdź.

Kiedy gość wyszedł, pan Hong sięgnął po książkę. Choć trudno byłoby ją nazwać prawdziwą książką: kartki papieru związano sznurkiem, a tekst wpisano ręcznie. Hong czytał ją już wiele razy, wciąż jednak go bawiła — autor zdołał pomylić się w tak wielu kwestiach.

Teraz, za każdym razem, gdy kończył stronę, wyrywał ją i czytając następną, starannie składał arkusz w kształt chryzantemy.

— Wielki Mag — powiedział głośno. — W samej rzeczy, bardzo wielki.

* * *

Rincewind się przebudził. Leżał w czystej pościeli i nikt nie mówił niczego w stylu „Przeszukajcie mu kieszenie”, co uznał za obiecujący początek.

Nie otwierał oczu na wypadek, gdyby w pobliżu znalazł się ktoś, kto — widząc, że już nie śpi — postarałby się utrudnić mu życie.

Słyszał dyskusję podstarzałych męskich głosów.

— Pomijacie to, co najważniejsze. Przecież on ciągle jest żywy. Powtarzacie ciągle, jakie miał straszne te przygody, a jednak ciągle żyje.

вернуться

8

A często także zdania „To łajdak, któremu lepiej nie wchodzić w drogę, i ja tego nie powiedziałem”.