Odstąpił pospiesznie, gdy laska przesunęła się w nie wyjaśniony sposób i wskazała na niego. Raz jeszcze zdawało się, że Coin nasłuchuje wskazówek wewnętrznego głosu.
— Nie — rzekł po chwili.
A kiedy znowu zabrał głos, rozbrzmiewał on głęboko, z tą dźwięcznością, którą — jeśli się nie jest magiem — można osiągnąć z pomocą licznych i kosztownych elementów sprzętu elektronicznego.
— Odbędzie się ceremonia. Musi się odbyć, gdyż ludzie muszą zrozumieć, że to magowie rządzą. Ale nie tutaj. Wybiorę odpowiednie miejsce. I wszyscy magowie, którzy kiedykolwiek przeszli przez te drzwi, wezmą w niej udział. Czy to jasne?
— Niektórzy mieszkają daleko — przypomniał ostrożnie Carding. — Podróż zajmie im sporo czasu. O jakiej dacie myślałeś?
— Są magami! — wykrzyknął Coin. — Mogą się tu znaleźć w mgnieniu oka. Dałem im moc! Poza tym… — Głos opadł mu do normalniejszej wysokości. — Uniwersytet jest skończony. Nigdy nie był dla magii prawdziwym domem. Jedynie więzieniem.
Wyjął kapelusz z pudła i uśmiechnął się. Spelter i Carding wstrzymali oddechy.
— Ale…
Obejrzeli się. To przemówił Hakardly, mistrz Sztuki. Stał teraz, bezgłośnie otwierając i zamykając usta.
Coin spojrzał na niego, unosząc brew.
— Chyba nie zamierzasz naprawdę zamykać Uniwersytetu? — zapytał drżącym głosem stary mag.
— Nie jest już potrzebny. To siedlisko kurzu i starych ksiąg. Pozostawiliśmy go za sobą. Czy nie tak… bracia?
Zabrzmiał chór niepewnych pomruków. Magom trudno było sobie wyobrazić życie bez starych murów NU. Chociaż, jeśli się zastanowić, rzeczywiście było tu sporo kurzu, a książki naprawdę stare…
— Przecież… bracia… kto z was zaglądał do tej mrocznej biblioteki w ciągu ostatnich dni? Magia tkwi teraz w was samych; nie jest uwięziona między okładkami. Czy to nie radosne zjawisko? Czy jest wśród was choć jeden, który w ostatnich dwudziestu czterech godzinach nie uczynił więcej czarów… prawdziwych czarów… niż wcześniej w całym swym życiu? Czy jest choć jeden, który w głębi serca nie zgadza się ze mną?
Spelter drgnął. W głębi serca wewnętrzny Spelter przebudzili się i walczył, by go usłyszano. Był to Spelter, który nagle zatęsknił za spokojnymi dniami — zaledwie kilkadziesiąt godzin temu — gdy magia była łagodna, gdy człapała po komnatach w starych kapciach, zawsze zostawiała chwilę na sherry i nie przypominała wbitego prosto w mózg rozżarzonego miecza. I przede wszystkim nie zabijała ludzi.
Ogarnęła go groza, gdy poczuł, że struny głosowe wyprężają się na baczność i gotują, wbrew jego wysiłkom, do sprzeciwu.
Laska próbowała go odnaleźć. Czuł, że go szuka. I unicestwi, jak nieszczęsnego Billiasa. Zacisnął zęby, ale wiedział, że to nie pomoże. Pierś mu zafalowała. Zatrzeszczały szczęki.
Carding zakołysał się niespokojnie i nadepnął mu na nogę. Spelter wrzasnął.
— Przepraszam — powiedział Carding.
— O co chodzi, Spelter? — zapytał Coin.
Spelter, nagle uwolniony, podskakiwał na jednej nodze. Jego ciało ogarnęła fala ulgi, dorównująca fali cierpienia zalewającej palce. Czuł wdzięczność — większą niż kiedykolwiek ktokolwiek inny — że dwieście czterdzieści funtów doświadczonej magii wybrało jego stopę, żeby ciężko na nią nastąpić.
Jego krzyk zdawał się przełamywać czar. Coin odetchnął i powstał.
— To był dobry dzień — rzekł.
Była druga w nocy. Mgliste rzeczne opary zwijały się jak węże nad ulicami Ankh-Morpork, ale kłębiły się samotnie. Magowie nie lubią takich, którzy po północy przebywają jeszcze poza domem, więc nikt tego nie robił. Wszyscy za to spali ciężkim snem zaczarowanych.
Na Placu Pękniętych Księżyców, niegdyś miejscu handlu egzotycznymi rozkoszami, gdzie nocny wędrowiec mógł nabyć wszystko, od talerza węgorzy w galarecie po chorobę weneryczną wedle własnego wyboru, tylko mgła kłębiła się i kondensowała ponad zimną pustką.
Stragany zniknęły, zastąpione błyszczącym marmurem i posągiem przedstawiającym ducha tego czy owego, otoczonym podświetlonymi fontannami. Ich głuchy plusk był jedynym dźwiękiem, łamiącym cholesterol ciszy, zaciskający serce miasta.
Cisza władała także mrocznym masywem Niewidocznego Uniwersytetu. Z wyjątkiem…
Spelter niczym dwunogi pająk sunął ciemnymi korytarzami. Przeskakiwał — a przynajmniej człapał pospiesznie — od filaru do łuku, aż dotarł do posępnych drzwi Biblioteki. Rozejrzał się nerwowo w otaczającej ciemności i z niejakim wahaniem zastukał — bardzo, ale to bardzo delikatnie.
Cisza spływała z solidnego drewna. Jednak w przeciwieństwie do ciszy, która ogarnęła pozostałą część miasta, ta cisza była czujna, płytka. Była jak milczenie śpiącego kota, który właśnie otworzył jedno oko.
Kiedy nie mógł już znieść jej dłużej, Spelter osunął się na kolana i spróbował zajrzeć pod drzwi. W końcu przysunął usta jak najbliżej zakurzonej szczeliny pod najniższym zawiasem.
— Hej tam! — szepnął. — Hm. Słyszysz mnie? Był niemal pewien, że w ciemności coś się poruszyło. Spróbował znowu. Każde uderzenie serca przynosiło zmianę nastroju, od przerażenia do nadziei.
— Hej! To ja, hm, Spelter. Rozumiesz? Odezwij się, proszę. Być może wielkie, skórzaste stopy skradały się lekko po podłodze, a może to tylko trzeszczały napięte nerwy Speltera. Spróbował przełknąć ślinę i zaczął znowu.
— No dobrze, niech będzie. Ale słuchaj, oni chcą zamknąć Bibliotekę.
Cisza stała się głośniejsza. Śpiący kot zastrzygł uchem.
— Dzieje się coś niedobrego — wyznał kwestor i zatkał sobie usta dłonią, wystraszony ogromem tego, co właśnie powiedział.
— Uuk?
Był to najlżejszy z dźwięków, niczym czkawka karaluchów.
Ośmielony Spelter przysunął wargi bliżej do szczeliny.
— Czy masz tam, hm, patrycjusza?
— Uuk.
— A co z jego pieskiem?
— Uuk.
— Aha. To dobrze.
Spelter wyciągnął się jak długi w spokojnej ciemności nocy i zabębnił palcami po chłodnej podłodze.
— Czy nie zechciałbyś, hm, mnie też wpuścić do środka? — zapytał.
— Uuk!
Spelter skrzywił się w mroku.
— A może, hm, mógłbym wejść tylko na chwilę? Powinniśmy omówić pewne ważne sprawy. Jak mężczyzna z mężczyzną.
— Iik.
— To znaczy z małpą.
— Uuk.
— A może ty wyjdziesz?
— Uuk.
Spelter westchnął.
— Ta demonstracja lojalności jest godna podziwu, ale przecież umrzesz tam z głodu.
— Uuk uuk.
— Jakie inne wejście?
— Uuk.
— Dobrze, niech ci będzie — mruknął Spelter. Po tej wymianie zdań czuł się pewniej. Wszyscy na Uniwersytecie żyli jak we śnie, zaś bibliotekarz nie pragnął od świata niczego prócz miękkich owoców, regularnych dostaw kart katalogowych i mniej więcej raz w miesiącu możliwości wskoczenia przez mur do prywatnej menażerii patrycjusza[12]. W jakiś niezwykły sposób dodawało to otuchy.
— Czyli nie brakuje ci bananów i tak dalej? — upewnił się jeszcze po chwili.
— Uuk.
— Nie wpuszczaj nikogo, dobrze? Hm. Mam wrażenie, że to bardzo ważne.
— Uuk.
— To dobrze. — Spelter wstał i otrzepał kolana. Potem przytknął jeszcze wargi do dziurki od klucza i dodał: — Nikomu nie ufaj.