Выбрать главу

Potem zabrzmiał stłumiony, całkiem zwyczajny szczęk, jaki mógłby wydawać nadpalony i poskręcany tasak, padając na posadzkę.

Był to głos sprawiający, że następująca po nim cisza przetacza się niby ciepła, aksamitna lawina.

Bibliotekarz owinął się tą ciszą jak płaszczem i popatrzył na niezliczone szeregi książek, pulsujące lekko blaskiem własnej mocy magicznej. Półka po półce, spoglądały w dół, na niego[13]. Słyszały. Wyczuwał ich lęk.

Przez kilka minut orangutan stał nieruchomo jak posąg, aż wreszcie podjął decyzję. Podpierając się rękami przeszedł do biurka i po długich poszukiwaniach odnalazł ciężki pierścień obwieszony kluczami. Potem odwrócił się i stanął pośrodku podłogi.

— Uuk — powiedział bardzo stanowczym tonem.

Książki przysunęły się do krawędzi półek. Słuchały z najwyższą uwagą.

— Co to za miejsce? — zdziwiła się Conena. Rincewind rozejrzał się dookoła i spróbował zgadnąć. Wciąż przebywali w sercu Al Khali. Słyszał dobiegający zza murów miejski gwar. Ale pośrodku miasta ktoś opróżnił sporą przestrzeń, ogrodził ją i posadził ogród tak romantycznie naturalny, że wyglądał równie realistycznie, co cukrowe prosię.

— Wydaje się, że ktoś murem otoczył duży kawał miasta. Możliwe, że zaklętym — zaryzykował.

— Dziwny pomysł — stwierdziła Conena.

— A jakie tu mają religie… Kiedy umierasz, rozumiesz, to idziesz do mniej więcej takiego ogrodu, gdzie cały czas gra mniej więcej taka muzyka i… i… — zająknął się, zakłopotany. — I jest sorbet i… i młode kobiety.

Conena oceniła spojrzeniem ogród z jego pawiami, wykwintnymi altanami i nieco zasapanymi fontannami. Kilkanaście spoczywających tu i tam kobiet obserwowało ją obojętnie. Ukryta orkiestra smyczkowa grała złożoną melodycznie klatchiańską muzykę bhong.

— Ja nie umarłam — oznajmiła. — Jestem pewna, że bym o tym pamiętała. Zresztą ja zupełnie inaczej wyobrażam sobie raj. — Zerknęła krytycznie na półleżące postacie i dodała: — Zastanawiam się, kto je czesze.

Czubek miecza ukłuł ją w kark i oboje ruszyli krętą ścieżką w stronę niewielkiego, okrytego kopułą pawilonu otoczonego oliwnym gajem. Zmarszczyła czoło.

— A poza tym nie lubię sorbetu.

Rincewind zrezygnował z komentarza. Był zajęty badaniem stanu własnego umysłu i to, co tam znalazł, wcale mu się nie spodobało. Miał przerażające uczucie, że właśnie się zakochuje.

Z pewnością wykrył u siebie wszystkie klasyczne objawy: spocone dłonie, wrażenie gorąca w brzuchu, dziwne uczucie, że skóra na piersi zrobiona jest z naciągniętej gumy I jeszcze — za każdym razem, gdy Conena się odzywała — uczucie, że ktoś przesuwa mu po grzbiecie gorące stalowe ostrze.

Spojrzał na Bagaż, maszerujący ze stoickim spokojem obok niego, i rozpoznał te same objawy.

— Ty też? — zapytał.

Być może było to tylko odbicie słońca na poobijanym wieku, ale zdawało się, że na jedną chwilę stało się ono czerwieńsze niż zazwyczaj.

Oczywiście, myślącą gruszę charakteryzuje tego typu tajemnicze psychiczne połączenie z właścicielem… Rincewind pokręcił głową. To by wyjaśniało, dlaczego Bagaż stracił swój zwykły, złowrogi charakter.

— Nic z tego nie wyjdzie — oświadczył. — Rozumiesz, ona jest kobietą, a ty… — Urwał. — No, czymkolwiek jesteś, to jesteś drewniany. To się nie uda. Ludzie by gadali…

Odwrócił się i popatrzył ponuro na czarno odzianego strażnika.

— No i czego się gapisz? — zapytał gniewnie. Bagaż przysunął się do Coneny. Szedł tuż za nią, tak blisko, że kopnęła go i otarła sobie kostkę.

— Odczep się — burknęła i kopnęła go znowu, tym razem celowo.

Gdyby Bagaż mógł posiadać wyraz twarzy, to teraz spoglądałby na nią z wyrazem zdumienia i zawodu.

Pawilon przed nimi był ozdobną kopułą kształtu cebuli, wysadzaną szlachetnymi kamieniami i opartą na czterech kolumnach. Wnętrze zaścielały poduszki, na których leżał dość tęgi mężczyzna w średnim wieku, w otoczeniu trzech młodych kobiet. Miał na sobie purpurową szatę haftowaną złotą nicią, one zaś — o ile Rincewind zdołał się zorientować — demonstrowały, że sześć pokrywek, słoiczków i kilka łokci firanki może przebyć daleką drogę, chociaż… — zadrżał — niedostatecznie daleką.

Mężczyzna coś pisał. Podniósł głowę.

— Pewnie nie znacie dobrego rymu do „szeroki” — zapytał zrezygnowany.

— Obłoki? — podpowiedział Rincewind. — Tłoki?

— Zwłoki? — zaproponowała Conena ze sztuczną wesołością. Mężczyzna zawahał się.

— Zwłoki mi się podobają — mruknął. — Otwierają pewne możliwości. Tak, zwłoki mogą się nadać. A przy okazji, przysuńcie sobie poduszkę. Dlaczego tak stoicie?

— To przez te sznury — wyjaśniła Conena.

— Mam alergię na zimną stal — dodał Rincewind.

— To doprawdy irytujące — stwierdził mężczyzna. Klasnął w dłonie tak ciężkie od pierścieni, że dźwięk przypominał raczej dzwonienie. Natychmiast podeszli dwaj strażnicy i rozcięli więzy, po czym cały oddział rozpłynął się bez śladu. Co prawda Rincewind był nieprzyjemnie świadom dziesiątków ciemnych oczu obserwujących ich z okolicznego listowia. Zwierzęcy instynkt podpowiadał mu, że choć z pozoru pozostali z Conena sami z mężczyzną, jeden agresywny ruch wystarczy, by świat zmienił się w kłujące i bardzo bolesne miejsce. Usiłował promieniować spokojem i wszechogarniającą przyjaźnią. Starał się znaleźć coś do powiedzenia.

— No cóż… — zaczął, spoglądając na brokatowe kotary, wysadzane rubinami kolumny i haftowane złotem poduszki. — Pięknie urządziłeś to miejsce, panie. Wręcz… — Szukał dostatecznie opisowej frazy. — Wręcz cudem jest ów kontrast ogrodu i miasta…

— Wszyscy staramy się dążyć do prostoty — westchnął mężczyzna, wciąż pisząc pracowicie. — Skąd się tu wzięliście? Co nie znaczy, że nie jest przyjemnością spotkać innych podopiecznych muzy poezji.

— Zostaliśmy tu przyprowadzeni — odparła Conena.

— Przez ludzi z mieczami — dodał Rincewind.

— Drodzy przyjaciele, oni robią to jedynie, aby nie wyjść z wprawy. Może macie ochotę?

Pstryknął palcami na jedną z dziewcząt.

— Tego… może nie teraz — zaczął Rincewind, ale ona podniosła tylko talerz złocistobrązowych podłużnych ciasteczek i podała mu skromnie. Spróbował jednego. Było cudowne: słodkie i chrupiące, smakowało lekko miodem. Wziął jeszcze dwa.

— Przepraszam — wtrąciła Conena. — Ale kim jesteś, panie? I gdzie jesteśmy?

— Nazywam się Kreozot i jestem szeryfem Al Khali — wyjaśnił tęgi mężczyzna. — A to moja Pustelnia. Każdy się stara, jak może.

Rincewind zakrztusił się miodowym paluszkiem.

— Chyba nie ten Kreozot z „Bogaty jak Kreozot”? — zapytał.

— To byt mój najdroższy ojciec. Ja, szczerze mówiąc, jestem jeszcze bogatszy. Kiedy posiada się wielkie ilości pieniędzy, niełatwo jest osiągnąć prostotę. — Westchnął. — Ale staram się.

— Mógłbyś spróbować je rozdać — zaproponowała Conena. Westchnął znowu.

— Wiesz chyba, że to nie takie łatwe. Nie. Po prostu trzeba próbować z wielkim nakładem środków zrobić jak najmniej.

— Ale nie… Posłuchaj! — zawołał Rincewind, wypluwając okruchy ciastka. — To znaczy, mówią przecież, że wszystko, czego tkniesz, zmienia się w złoto! Na miłość bogów!

вернуться

13

Albo w górę, albo na ukos. Układ Biblioteki Niewidocznego Uniwersytetu jest topograficznym koszmarem; obecność takich ilości zakumulowanej magii skręca wymiary i grawitację w coś na kształt spaghetti, przy którym nawet M.C. Escher musiałby się położyć — czy może wstać — i odpocząć.