— Wyjście do toalety może być trochę trudne — zauważyła żartobliwie Conena. — Przepraszam.
— Człowiek słyszy o sobie takie historie — odparł Kreozot, udając, że nie dosłyszał. — To męczące. Jakby bogactwo było czymś istotnym. Prawdziwe skarby leżą w skarbcach literatury.
— Ten Kreozot, o którym ja słyszałam — oświadczyła z namysłem Conena — był przywódcą bandy, no… szalonych zabójców Pierwszych Asassynów, budzących strach na całym kontynencie Klatchu. Nie chciałam cię urazić, panie.
— A tak. To mój kochany tatuś — przyznał Kreozot junior. — Hashashimi. Niezwykły pomysł[14]. Ale niezbyt skuteczni. Dlatego zamiast nich wynajęliśmy Thugów.
— Aha… Nazwani tak od sekty religijnej — domyśliła się Conena.
Kreozot spojrzał na nią w zamyśleniu.
— Nie — rzekł powoli. — Nie wydaje mi się. Nazwaliśmy ich chyba od ich zwyczaju przeciskania ludziom twarzy przez tył głowy. Okropność.
Podniósł pergamin, na którym pisał, i mówił dalej:
— Wolę raczej aktywność umysłu. Dlatego kazałem przerobić centrum miasta w Pustelnię. Bardzo pomaga przepływowi myśli. Każdy się stara, jak może. Pozwolicie, że przeczytam wam moje ostatnie oeuvre?
— Co? — zapytał Rincewind, który nie nadążał.
Kreozot wyciągnął przed siebie tłustą dłoń i zadeklamował:
Przerwał i w zadumie sięgnął po pióro.
— Chyba jednak zwłoki nie będą tu pasować — stwierdził. — Kiedy się lepiej zastanowić…
Rincewind spojrzał na przystrzyżone gałęzie, starannie poukładane kamienie i wysoki mur dookoła. Jedna z Ciebie mrugnęła do niego.
— To jest Pustelnia? — upewnił się.
— Moi ogrodnicy, jak sądzę, uwzględnili tu wszystkie zasadnicze cechy. Całe lata poświęcili, by nurt strumieni uczynić dostatecznie krętym. Mam informację z wiarygodnych źródeł, że można tu znaleźć wizję surowej wspaniałości i zapierającego dech naturalnego piękna.
— I skorpiony — dodał Rincewind, sięgając po kolejne miodowe ciasteczko.
— Nic mi o tym nie wiadomo — zapewnił poeta. — Skorpiony wydają mi się mało poetyckie. Szarańcza i miód leśny są bardziej odpowiednie, wedle klasycznych reguł poetyki. Chociaż jakoś nie mogę w sobie wzbudzić sympatii do insektów.
— Zawsze sądziłam, że te owady, które ludzie jadają na pustkowiu, to naprawdę nie owady, tylko owoce jakiegoś drzewa[15] — zauważyła Conena. — Ojciec zawsze mówił, że są całkiem smaczne.
— Nie insekty’? — upewnił się Kreozot.
— Raczej nie.
Władca skinął głową Rincewindowi.
— W takim razie możesz je skończyć — rzekł. — Chrupiące paskudztwa. … Nigdy nie rozumiałem, czemu muszę się z nimi męczyć.
— Nie chciałabym wydać się niewdzięczną — zawołała Conena, przekrzykując gorączkowy kaszel Rincewinda. — Ale dlaczego kazałeś nas tu sprowadzić, panie?
— Dobre pytanie. — Kreozot przez kilka sekund wpatrywał się w nią tępo, jakby usiłował coś sobie przypomnieć. — Istotnie, jesteś bardzo atrakcyjną młodą kobietą — stwierdził w końcu. — Nie grasz przypadkiem na harfie?
— A ile ona ma ostrzy?
— Szkoda — mruknął władca. — Specjalnie kazałem ją sprowadzić.
— Ojciec nauczył mnie grać na harmonijce — przypomniała sobie Conena.
Wargi Kreozota poruszyły się bezgłośnie, jakby rozważał w myślach tę propozycję.
— Nie — stwierdził w końcu. — Jakoś nie pasuje. Ale dziękuję za dobre chęci. — Raz jeszcze obejrzał ją z uwagą. — A wiesz, rzeczywiście pięknie wyglądasz. Czy ktoś ci już powiedział, że masz szyję niby wieża z kości słoniowej?
— Nigdy.
— Szkoda — powtórzył Kreozot.
Poszukał między poduszkami i wyjął nieduży dzwonek. Potrząsnął.
Po chwili zza pawilonu wynurzyła się posępna, wysoka postać.
Mężczyzna wyglądał na kogoś, kto potrafiłby bez zginania przecisnąć się przez korkociąg, a coś w jego oczach mogłoby zniechęcić przeciętnego wściekłego szczura i skłonić go do szybkiej i dyskretnej ucieczki.
Człowiek ten, można by powiedzieć, nosił tytuł Wielkiego Wezyra niemal wypisany na twarzy. Nikt nie mógłby go niczego nauczyć w przedmiocie wydziedziczania wdów i więzienia wrażliwych młodych ludzi w grotach rzekomo pełnych klejnotów. Jeśli chodzi o brudną robotę, to prawdopodobnie napisał o niej książkę, albo — co pewniejsze — komuś ją ukradł.
Na głowie miał turban ze sterczącym pośrodku szpiczastym kapeluszem. I miał też długie wąsy, co chyba oczywiste.
— Jesteś, Abrimie — rzucił Kreozot.
— Wasza Wysokość mnie wzywał?
— To mój Wielki Wezyr — przedstawił go szeryf.
— Tak myślałem — mruknął do siebie Rincewind.
— Ci ludzie… Dlaczego ich tu sprowadziliśmy?
Wezyr poruszył wąsem, zapewne skracając termin kolejnym dziesięciu dłużnikom.
— Kapelusz, Wasza Wysokość — powiedział. — Kapelusz, jak zapewne pamiętasz.
— A tak. Fascynujący. Gdzie go schowaliśmy?
— Chwileczkę — przerwał niespokojnie Rincewind. — Ten kapelusz… Nie jest przypadkiem szpiczasty i trochę podniszczony, mnóstwem ozdób? Jakieś koronki i w różne takie… — Zawahał się. — Nikt chyba nie próbował go wkładać?
— Bardzo wyraźnie nas ostrzegł, żeby tego nie robić — odparł Kreozot. — Więc Abrim, oczywiście, kazał go przymierzyć jakiemuś niewolnikowi. A ten powiedział, że rozbolała go głowa.
— Uprzedził także, że wkrótce tu przybędziecie — dodał wezyr, ruchem głowy wskazując Rincewinda. — A zatem uznałem… to znaczy szeryf uznał, że może powiecie nam coś więcej o tym niezwykłym obiekcie.
Istnieje pewien ton głosu zwany pytającym. Wezyr go użył; lekki nacisk sugerował, że jeśli szybko nie dowie się czegoś o kapeluszu, ma w planach rozmaite czynności, w opisie których wystąpią; takie słowa jak „rozpalone do czerwoności” i „noże”. Naturalnie, wszyscy Wielcy Wezyrowie zawsze wyrażają się w ten sposób. Zapewne kończą jakąś specjalną szkołę.
— Strasznie się cieszę, że go znaleźliście — oznajmił Rincewind. — Ten kapelusz to gngngnh…
— Przepraszam najmocniej, ale nie zrozumiałem — rzekł Abrim. Skinięciem ręki nakazał dwóm ukrytym strażnikom, by podeszli bliżej. — Straciłem fragment po tym, jak ta młoda dama… — Skłonił się Conenie. — …trafiła cię łokciem w ucho.
— Sądzę — wtrąciła Conena uprzejmie, lecz stanowczo — że powinniśmy go zobaczyć.
Pięć minut później, ze swego miejsca w skarbcu szeryfa, kapelusz powiedział: Nareszcie. Czemu tak długo?
Rincewind i Conena prawdopodobnie mają wkrótce paść ofiarą morderczego ataku. Coin ma właśnie zwrócić się do zgromadzonych i zalęknionych magów z przemówieniem na temat zdrady. Dysk ma niedługo znaleźć się pod dyktatorską władzą magii. Chwila jest więc odpowiednia, by poruszyć temat poezji i natchnienia.
Na przykład szeryf z swojej bijou pustelni właśnie przerzucił kilka stron wierszy, zamierzając poprawić strofy zaczynające się od:
14
Hashashimi, którzy wzięli swą nazwę od dużych ilości konsumowanego haszyszu, byli wyjątkowi pośród okrutnych zabójców, jako śmiertelnie groźni, a równocześnie skłonni do chichotów, zachwytów nad grą światła i cienia na strachliwych klingach ich sztyletów, a w przypadkach krańcowych nawet do padania bez przytomności.
15
Conena mówi tu o drzewie świętojańskim (ang.