Выбрать главу
Powstań! Gdyż ranek w filiżance dnia Łyżeczką upuszczoną nocne gwiazdy precz gna.

Westchnął, bowiem rozpalone wersy płonące w wyobraźni nigdy jakoś nie dawały się zapisać dokładnie tak, jakby tego pragnął.

Szczerze mówiąc, było to całkiem niemożliwe.

To smutne, ale ciągle zdarzają się takie rzeczy.

W wielowymiarowych światach multiversum jest faktem powszechnie znanym i uznanym, że duża część naprawdę wielkich odkryć zawdzięcza swe istnienie jednej krótkiej chwili natchnienia. Oczywiście, poprzedzają ciężka praca, ale tym, co domyka teorię, jest widok — powiedzmy — spadającego jabłka, parującego garnka czy wody przelewającej się przez brzeg wanny. Coś zaskakuje w głowie obserwatora i wszystko układa się po kolei. Kształt łańcuchów DNA, jak głosi popularna opowieść, zawdzięcza swe odkrycie przypadkowemu widokowi spiralnych schodów w chwili, gdy umysł naukowca znajdował się we właściwej temperaturze receptywnej. Gdyby uczony skorzystał z windy, cała nauka genetyki mogłaby dziś wyglądać całkiem inaczej[16].

Zjawisko to uważa się zwykle za cudowne. To nieprawda. Jest tragiczne. Maleńkie cząsteczki natchnienia wciąż pędzą przez wszechświat, przebijając najgęstszą materię tak, jak neutrino przebija stóg cukrowej waty. I większość z nich chybia.

Co gorsza, większość z tych, które trafiają w mózgowy cel, trafia w niewłaściwy.

Na przykład niezwykły sen o ołowianym obwarzanku na milowej wysokości kratownicy, który w odpowiednim umyśle stałby się katalizatorem wynalazku represyjno-grawitacyjnego generatora elektryczności (taniego, niewyczerpanego i absolutnie bezpiecznego źródła energii, którego pewna cywilizacja poszukiwała od stuleci i z braku którego wywołała straszliwą i bezsensowną wojnę)… Ów sen przytrafił się małej, wystraszonej kaczce.

Inny pechowy przypadek sprawił, że widok stada białych koni, galopujących przez pole hiacyntów, nie umożliwił kompozytorowi stworzenia słynnej „Suity Uciekającego Boga”, która sprowadziłaby poczucie spokoju i braterstwa na dusze milionów słuchaczy. Niestety, leżał on w łóżku chory na półpaśca. Natchnienie trafiło zatem najbliższą żabę, a ta nie miała możliwości wniesienia znaczącego wkładu w dziedzinę poezji tonów.

Liczne cywilizacje dostrzegały to wstrząsające marnotrawstwo i rozmaitymi sposobami usiłowały mu zapobiegać. Większość tych metod polegała na przyjemnych, choć nielegalnych próbach dostrojenia umysłu do odpowiedniej długości fal, z wykorzystaniem egzotycznych ziół albo produktów fermentacji drożdży. To nigdy nie jest skuteczne.

I tak Kreozot, który marzył o natchnieniu, pozwalającym mu j stworzyć możliwie piękny poemat o życiu, filozofii, i jak to oba te zjawiska wyglądają o wiele lepiej oglądane przez dno szklanicy wina, niezdolny byt do jakichkolwiek osiągnięć w tej dziedzinie, talentu poetyckiego miał bowiem tyle, co hiena.

Dlaczego bogowie pozwalają na takie rzeczy, nadal pozostaje tajemnicą.

Niezbędny dla precyzyjnego i zrozumiałego wyjaśnienia tej kwestii rozbłysk natchnienia rzeczywiście nastąpił, ale stworzenie, któremu się przytrafił — mała samica sikorki modrej — nie potrafiła przekazać swej idei, mimo kilku wiadomości wyjątkowo pracochłonnie zakodowanych na kapslach butelek z mlekiem. Dziwnym zbiegiem okoliczności filozof, który tej tajemnicy poświęcił wiele nieprzespanych nocy, tego samego ranka obudził się ze znakomitym i pomysłem, jak wydobywać ziemne orzeszki z ptasich karmników.

Co z kolei gładko doprowadza nas do tematu magii.

W niezgłębionej dali, wśród mrocznych otchłani kosmosu, mknie przed siebie pojedyncza cząsteczka natchnienia, nieświadoma swego przeznaczenia. I bardzo dobrze, ponieważ przeznaczenie owo nakazuje jej uderzyć — już za kilka godzin — w niewielki obszar mózgu Rincewinda.

Byłoby to przeznaczenie ciężkie, nawet gdyby kreatywne jądro mózgu Rincewinda miało jakiś sensowny rozmiar. Ale karma cząsteczki postawiła ją przed problemem trafienia z odległości kilkuset lat świetlnych w ruchomy cel wielkości rodzynki. Niełatwo jest być maleńką subatomową cząsteczką w wielkim i ciemnym wszechświecie.

Jeśli jednak uda się jej ten wyczyn, Rincewindowi przyjdzie do głowy poważna idea filozoficzna. Jeśli nie, pobliska cegła wpadnie na pomysł, z którym zupełnie nie potrafi sobie poradzić.

Pałac szeryfa, który przeszedł do legendy jako Rhoxie, zajmował większą część centrum Al Khali, nie zajętą wcześniej przez Pustelnię. Niemal każdy obiekt związany z Kreozotem sławiony był w mitach; ten pałac, zdobny łukami, kopułami i kolumnadami, miał podobno więcej komnat, niż człowiek zdolny jest zliczyć. Rincewind nie wiedział, pod którym numerem się znalazł.

— Jest magiczny, prawda? — zapytał wezyr Abrim. Szturchnął Rincewinda w żebro. — Jesteś magiem. Powiedz, co on potrafi.

— Skąd wiesz, że jestem magiem? — spytał załamany Rincewind.

— Masz to napisane na kapeluszu.

— Aha.

— I byłeś z nim na statku. Moi ludzie cię widzieli.

— Szeryf zatrudnia łowców niewolników? — burknęła Conena. — To nie pasuje do prostoty.

— Nie. To ja zatrudniam łowców niewolników — wyjaśnił Abrim. — W końcu jestem wezyrem. Tego się ode mnie oczekuje.

Przyjrzał się z uwagą dziewczynie, po czym skinął głową na strażników.

— Obecny szeryf jest dość poetycki w swych poglądach — rzekł. — Ja za to wręcz przeciwnie. Zabierzecie ją do seraju. Chociaż… — Wzniósł oczy w górę i westchnął z irytacją. — Jestem pewien, że czekają tam jedynie nuda i możliwe, że chrypka.

Zwrócił się do Rincewinda.

— Nic nie mów — rozkazał. — Nie poruszaj rękami. Nie próbuj żadnych magicznych wyczynów. Chronią mnie niezwykłe i potężne amulety.

— Chwileczkę… — zaprotestował Rincewind, ale Conena mu przerwała:

— Nic nie szkodzi. Zawsze mnie ciekawiło, jak wygląda harem.

Rincewind otwierał i zamykał usta, ale nie wydawał żadnego dźwięku. Wreszcie wykrztusił:

— Naprawdę?

Poruszyła brwią. Zapewne był to jakiś sygnał i Rincewind czul, że powinien go zrozumieć. Jednak w największych głębiach jego istoty budziły się niezwykłe namiętności. Co prawda nie mogły uczynić go odważnym, ale uczyniły rozgniewanym. W dużym przyspieszeniu dialog toczący się za jego oczami brzmiał mniej więcej tak:

Uch.

Kto to?

Twoje sumienie. Czuję się potwornie. Patrz, zabierają ją do haremu.

Lepiej ją niż mnie, pomyślał Rincewind, ale bez przekonania.

Zrób coś!

Tu jest pełno strażników! Zabiją mnie!

No to zabiją, To jeszcze nie koniec świata.

Dla mnie tak, stwierdził Rincewind ponuro.

Ale pomyśl tylko, jak wspaniale będziesz się czuł w przyszłym życiu…

Daj mi spokój, dobrze? Mam się serdecznie dosyć. Abrim podszedł do Rincewinda i przyjrzał mu się zaciekawiony.

— Z kim rozmawiałeś? — zapytał.

— Ostrzegam cię — wycedził Rincewind przez zaciśnięte zęby. — Mam magiczny kufer na nóżkach, absolutnie bezlitosny dla wrogów. Wystarczy jedno moje słowo i…

— Jestem pod wrażeniem — zapewnił Abrim. — Czy on jest niewidzialny?

Rincewind zaryzykował szybkie zerknięcie przez ramię.

— Przecież był ze mną, kiedy tu wchodziłem — jęknął i zgarbił się. Fałszywe jest stwierdzenie, że Bagażu nigdzie nie było widać. W pewnych miejscach był dobrze widoczny, jednak te miejsca nie znajdowały się blisko Rincewinda.

вернуться

16

Chociaż byłaby może szybsza. I przeznaczona do transportu najwyżej ośmiu osób.