Młody człowiek podążył wzrokiem za spojrzeniem Rincewinda, zerknął w dół i wzruszył ramionami.
— Nic nie poradzę — wyjaśnił. — Obiecałem mamie.
— Wełniana bielizna?
Niezwykłe rzeczy działy się tej nocy w Al Khali. Dziwna srebrzysta poświata nadciągała kłębami od strony morza zdumiewając miejskich astronomów… ale to nie ona by ta najdziwniejsza. Dostrzegano krótkie błyski pierwotnej magii na ostrych krawędziach przedmiotów, jakby wyładowania elektrostatyczne… ale i one nie byty najdziwniejsze.
Najdziwniejsza rzecz wkroczyła do tawerny na granicy miasta gdzie nieustający wiatr przez każde nie oszklone okno wdmuchiwał zapach pustyni. I usiadła na środku podłogi.
Goście przyglądali się jej przez jakiś czas, sącząc kawę na przemian z pustynnym orakh. Napój ten, przyrządzany z soku kaktusa i jadu skorpionów, jest jednym z najmocniejszych alkoholowych trunków we wszechświecie. Jednak pustynni nomadzi nie piją go dla oszałamiającego działania. Piją, by złagodzić nieco efekty klatchiańskiej kawy.
Nie dlatego, że można ją wykorzystywać do uszczelniania dachów. Nie dlatego, że przez niewprawny żołądek przebija się niczym rozżarzona kula przez płynne masło. Klatchiańska kawa robi coś gorsze.
Sprowadza na ludzi knurd[17].
Synowie pustyni zerkali podejrzliwie znad swoich filiżanek wielkości naparstków i zastanawiali się, czy nie przesadzili z orakhem. Czy wszyscy widzą to samo? Czy wygłoszenie uwagi na ten temat nie okaże się głupotą? Trzeba pamiętać o takich sprawach, jeśli człowiek nie chce stracić reputacji syna pustyni o stalowym spojrzeniu. Wyciągnięcie drżącego palca i zawołanie: „Patrzcie, jakaś skrzynia weszła tu na setkach małych nóżek! To niesamowite!” dowodziłoby niewybaczalnego, potencjalnie tragicznego w skutkach braku męskiego opanowania.
Pijący starali się nie patrzeć na siebie, nawet gdy Bagaż zbliżył się do rzędu dzbanów orakhu pod ścianą. Bagaż potrafił stać nieruchomo w taki sposób, że wydawało się to jeszcze straszniejsze, niż kiedy się poruszał.
Wreszcie ktoś z bywalców zabrał głos.
— Myślę, że chce się napić — stwierdził.
Przez długą chwilę panowało milczenie. Wreszcie ktoś inny rzekł z precyzją szachowego arcymistrza wykonującego kończące posunięcie:
— Co chce się napić?
Reszta pijących wpatrywała się obojętnie w swoje naczynia.
Jedynym słyszalnym dźwiękiem było ciche człapanie gekona po zaparowanym stropie.
— Demon — wyjaśnił w końcu pierwszy pijący. — Demon, który właśnie stanął za tobą. O nim mówiłem, o bracie piasków.
Aktualny obrońca tytułu Mistrza Wszech-Wadi Niewzruszoności uśmiechnął się spokojnie. I poczuł, że coś ciągnie go za szatę. Uśmiech pozostał na miejscu, ale reszta twarzy wyraźnie nie chciała mieć z nim nic wspólnego.
Bagaż czuł się nieszczęśliwy w miłości i robił to, co zrobiłaby na jego miejscu każda rozsądna istota. To znaczy próbował się upić. Nie miał wprawdzie pieniędzy i nie mógł poprosić o to, czego pragnął. Jednakże zrozumiała komunikacja nigdy nie sprawiała mu trudności.
Właściciel tawerny spędził długą, samotną noc, po wielekroć napełniając talerzyk orakhem, nim wreszcie Bagaż niezbyt pewnie wyszedł przez ścianę.
Pustynia pogrążona była w ciszy. Normalnie pustynia pełna jest cykania świerszczy, brzęczenia moskitów, szeptu skrzydeł drapieżców szybujących nad stygnącymi piaskami. Dziś jednak panowało tu milczenie — przytłaczające, pracowite milczenie dziesiątków nomadów, zwijających namioty i wynoszących się jak najdalej stąd.
— Obiecałem mamie — powtórzył chłopiec. — Łatwo się przeziębiam.
— A może spróbowałbyś, no wiesz… nosić więcej ubrania?
— Nie, to niemożliwe. Trzeba wkładać całą tę skórzaną uprząż.
— Nie nazwałbym jej „całą” — stwierdził Rincewind. — Jest jej za mało, żeby była cała. A dlaczego musisz ją nosić?
— To oczywiste. Ludzie muszą wiedzieć, że jestem barbarzyńskim herosem.
Rincewind oparł się plecami o cuchnącą ścianę jamy węży i przyjrzał się chłopcu. Zobaczył dwoje oczu jak gotowane winogrona, strzechę żółtych włosów i twarz, która była naturalnym polem bitwy między wrodzonymi piegami a straszliwą inwazją trądziku.
Rincewind właściwie lubił takie spotkania. Przekonywały go, że nie jest szaleńcem, ponieważ gdyby był, nie pozostałoby żadne słowo dla opisania niektórych osób.
— Barbarzyński heros — mruknął.
— Wszystko pasuje, prawda? Ta skórzana wyprawka była bardzo kosztowna.
— Tak, ale… Jak ci na imię, chłopcze?
— Nijel…
— Widzisz, Nijelu…
— Nijel Niszczyciel — dodał Nijel.
— Widzisz, Nijelu…
— …Niszczycielu…
— No dobrze, Niszczycielu — skapitulował Rincewind.
— …synu Harebuta, Kupca Korzennego…
— Co?
— Każdy jest przecież czyimś synem — wyjaśnił Nijel. — Gdzieś tu jest to napisane… — Odwrócił się lekko i zaczął szukać w swojej brudnej futrzanej sakwie, by po chwili wyciągnąć cienką, podartą i brudną książeczkę. — Tutaj jest rozdział o dobieraniu imienia.
— W jaki więc sposób trafiłeś do tej jamy?
— Zamierzałem okraść skarbiec Kreozota, ale dostałem ataku astmy. — Nijel wciąż przerzucał szeleszczące strony.
Rincewind przyjrzał się wężowi, który nadal usiłował nikomu nie wchodzić w drogę. Nieźle mu się powodziło w jamie, ale na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać kłopoty. Dlatego nie zamierzał nikogo denerwować. Spojrzał Rincewindowi prosto w oczy i wzruszył ramionami, co u gada nie posiadającego ramion wymaga niemałego sprytu.
— Od dawna jesteś barbarzyńskim herosem?
— Dopiero zacząłem. Zawsze chciałem nim zostać i pomyślałem, że może nauczę się w trakcie. — Nijel zerknął pytająco krótkowzrocznymi oczami. — To chyba możliwe, prawda?
— To rozpaczliwy styl życia, trudno zaprzeczyć — stwierdził mag.
— A wiesz, jakie życie mnie czekało? Przez następne pięćdziesiąt lat sprzedawać zieleninę? — zapytał smętnie Nijel. Rincewind zastanowił się.
— Czy w grę wchodzi również sałata? — zainteresował się.
— Jeszcze jak — mruknął Nijel, wciskając tajemniczą książkę do sakwy. Po czym zaczął z uwagą badać ściany jamy.
Rincewind westchnął. Lubił sałatę. Całe lata poszukiwał nudy, ale nigdy jej nie osiągnął. A kiedy zdawało mu się, że mają w zasięgu ręki, życie stało się nagle niemal śmiertelnie ciekawe. Wiadomość, że ktoś z własnej woli rezygnuje z perspektywy pięćdziesięciu lat nudy sprawiła, że zmiękły mu kolana. Mając przed sobą pięćdziesiąt lat, zdołałby podnieść nudę do kategorii sztuki. Nie miałyby końca rzeczy, których by nie robił.
— Znasz jakieś dowcipy o lampach? — zapytał, siadając wygodnie na piasku.
— Chyba nie — zaprzeczył grzecznie Nijel, stukając w kamienną płytę.
— A ja znam setki. Są bardzo zabawne. Czy wiesz na przykład, ile trzeba trollów, żeby zmienić knot w lampie?
— Ta płyta się rusza — stwierdził Nijel. — Patrz, to coś w rodzaju drzwi. Pomóż mi.
Pchnął z entuzjazmem. Bicepsy nabrzmiały mu na rękach niczym ziarnka grochu na ołówku.
— To pewnie jakieś tajemne przejście — dodał. — Chodź, rzuć jakiś czar. Chyba utknęła.
17
W prawdziwie magicznym wszechświecie każde zjawisko posiada swoje przeciwieństwo. Istnieje na przykład anty-światło. To nie to samo co ciemno gdyż ciemność jest jedynie brakiem światła. Anty-światło to coś, co spotykali jeśli przejdziemy poza ciemność, na jej drugą stronę. Na tej samej zasadź stan knurdności nie jest tym samym, co trzeźwość. Trzeźwość można porównać do kąpieli w wacie. Knurdność zdziera wszelkie iluzje, rozwiewa całą uspokajającą różową mgiełkę, w jakiej ludzie normalnie spędzają cale życie. I pozwala im po raz pierwszy widzieć i myśleć z absolutną klarownością. Potem, kiedy już trochę powrzeszczą, dobrze pilnują, żeby nigdy więcej nie sknurdnieć.