— Masz przecież walczyć z potworami, a nie je zjadać — zauważyła Conena.
Taki umysł zdołam wykorzystać, oznajmił kapelusz. Teraz mogę walczyć. Stanę w obronie magii. Na świecie jest miejsce na jeden tylko typ czarów, a ja jestem jego wcieleniem. Strzeż się, czarodzicielu!
— Tylko nie to — mruknął pod nosem Rincewind.
Magowie wiele się nauczyli przez ostatnie dwadzieścia stuleci. Można pokonać tego uzurpatora. Wy troje pójdziecie ze mną.
Nie była to prośba. Nie był to nawet rozkaz. Był to raczej rodzaj przepowiedni. Głos kapelusza sięgał wprost do tyło mózgowia, nie przejmując się wcale świadomością. Nogi Rincewinda z własnej woli ruszyły z miejsca.
Pozostała para także kroczyła naprzód sztywnym, kukiełkowym krokiem, co sugerowało, że oni również wiszą na niewidzialnych sznurkach.
— Dlaczego „tylko nie to”? — spytała Conena. — Owszem, „tylko nie to” z powodów ogólnych mogę zrozumieć, ale czy jest jakaś szczególna przyczyna?
— Jeśli nadarzy się okazja, musimy uciekać — odparł Rincewind.
— Do jakiegoś konkretnego miejsca?
— To prawdopodobnie bez znaczenia. I tak jesteśmy zgubieni.
— Dlaczego? — zdziwił się Nijel.
— No cóż — westchnął Rincewind. — Słyszałeś kiedy o Wojnach Magów?
Wiele rzeczy na Dysku zawdzięcza swe powstanie Wojnom Magów. Jedną z nich jest myśląca grusza. Oryginalne drzewo było zapewne całkiem zwyczajne i spędzało dni na piciu wód gruntowych i jedzeniu słonecznego światła, w stanie błogosławionej nieświadomości. I nagle wokół eksplodowała magia i przemocą pobudziła geny do ostrej nadwrażliwości.
W dodatku głęboko zakodowała w nich paskudny nastrój. Ale myśląca grusza i tak niewiele ucierpiała.
Kiedyś, gdy poziom tła magicznego na Dysku był jeszcze młody i wysoki, i przy każdej okazji tryskał na świat, magowie byli potężni jak czarodziciele i na każdym wzgórzu budowali swe wieże. A jeśli istnieje coś, czego potężny mag naprawdę nie znosi, jest to inny mag. Instynktowny odruch sprowadza dyplomację do prostej zasady: ciskać w konkurencję urokami aż zaświeci, a potem przeklinać ją w mroku.
Co mogło prowadzić tylko do jednego. No dobrze, do dwóch. Do trzech efektów.
Totalnej. Wojny. Taumaturgicznej.
Naturalnie, nie było w niej żadnych sojuszy, stron, układów, litości ani zawieszenia broni. Nieba zwijały się, a morza kipiały. Grad huczących kuł ognistych zmieniał noc w dzień, co było uczciwe, jako że powstałe w wyniku tych działań chmury czarnego dymu zmieniały dzień w noc. Krajobraz wznosił się i opadał niczym kołdra w sypialni nowożeńców. Sama osnowa przestrzeni była wiązana w wielowymiarowe supły i tłuczona kijankami o płaskie kamienie na brzegu Rzeki Czasu. Jednym z popularniejszych zaklęć owych dni był na przykład Temporalny Kompresor Pelepela. Kiedyś doprowadził do powstania rasy gigantycznych gadów, które zostały stworzone, wyewoluowały, rozprzestrzeniły się, opanowały planetę, a potem wyginęły, wszystko to w czasie mniej więcej pięciu minut. Pozostawiły po sobie jedynie zasypane ziemią kości, całkowicie wprowadzając w błąd przyszłe generacje. Drzewa pływały, ryby spacerowały, góry chodziły do kiosków po papierosy… Zmienność wszelkiego istnienia osiągnęła taki poziom, że każdy rozsądnie myślący człowiek rozpoczynał dzień od policzenia swoich rąk i nóg.
Na tym właśnie polegał problem. Każdy z magów dysponować zbliżoną mocą, zresztą mieszkali w wysokich wieżach, dobrze chronionych czarami. To oznaczało, że magiczne pociski zwykle odbijały się i lądowały na prostych ludziach, którzy utrzymywali się, z uprawy spłachetków tego, co chwilowo było gruntem, i starali się prowadzić zwyczajne, przyzwoite (choć raczej krótkie) życie.
I wciąż trwały starcia, atakujące fundamentalną strukturę uniwersum porządku, osłabiające mury rzeczywistości i grożące przewróceniem całej chwiejnej konstrukcji czasu i przestrzeni w ciemność Piekielnych Wymiarów.
Jedna z legend głosi, że wkroczyli bogowie, jednak bogowie nie wtrącają się do ludzkich spraw, chyba że ich to bawi. Inna — tę powtarzają sami magowie i zapisali ją w swoich księgach — mówi, że z własnej woli zebrali się wszyscy i pokojowo rozstrzygnęli spory dla dobra całej ludzkości. Tę powszechnie uznawano za prawdziwy obraz wydarzeń, choć była równie sensowna co ołowiany pas ratunkowy.
Prawdę niełatwo jest przyszpilić pismem do stronicy. W wannie historii prawdę trudniej jest utrzymać niż mydło, i o wiele trudniej znaleźć…
— I co się wtedy stało? — spytała Conena.
— To bez znaczenia — odparł smętnie Rincewind. — Wszystko zacznie się od początku. Czuję to. Tak podpowiada mi instynkt. Zbyt wiele magii wpływa do świata. Wybuchnie straszliwsi i wojna. A Dysk jest już za stary, żeby wytrzymać to po raz drugi.
Wszystko się wytarło. Czekają nas zguba, ciemność i zniszczenie. Zbliża się Apokralipsa.
— Śmierć przekracza granice tego świata — podpowiedział Nijel.
— Go? — Rincewind ocknął się, zagniewany, że mu przerwano.
— Śmierć przekracza granice…
— Za granicą mi nie przeszkadza. Tam mieszkają sami cudzoziemcy. Natomiast Śmierci w pobliżu wolałbym nie oglądać.
— To tylko metafora — wyjaśniła Conena.
— Tobie się tak wydaje. A ja go poznałem.
— Jak wygląda? — zainteresował się Nijel.
— Określę to w ten sposób…
— Tak?
— Nie potrzebuje fryzjera.
Słońce stało się lampą lutowniczą przybitą do kopuły niebios’ a jedyną różnicę między piaskiem a czerwonym od żaru popiołem stanowił kolor.
Bagaż brnął zygzakiem przez gorące wydmy. Na jego wieku pozostało kilka szybko schnących plam żółtego śluzu.
Ten niewielki samotny prostokąt obserwowany był z czubka kamiennej iglicy przez chimerę[18]. Chimery to wyjątkowo rzadki gatunek, a ta konkretna miała zamiar uczynić coś, co z pewnością nie poprawi ich sytuacji.
Starannie wybrała właściwy moment, odbiła się pazurami, rozłożyła błoniaste skrzydła i runęła z góry na ofiarę.
Technika polowania chimery polegała na przelocie nisko nad celem i lekkim podgotowaniu go ognistym oddechem. Potem wykonuje zwrot i rozdziera posiłek zębami. Część z ogniem zrealizowała bez zarzutu, potem jednak, kiedy doświadczenie mówiło jej, że spotka przerażoną i sparaliżowaną ofiarę, stanęła na drodze przypalonego i wściekłego Bagażu.
Jedyne, co w Bagażu było płomienne, to jego furia. Przez ostatnie kilka godzin dręczył go silny ból głowy. W dodatku wydawało mu się, że cały świat usiłuje go zaatakować. Miał tego dosyć.
Kiedy rozdeptał już nieszczęsną chimerę w tłustą plamę na piasku, znieruchomiał na moment, zapewne rozmyślając o przyszłości. Stawało się oczywiste, że nienależenie do nikogo jest o wiele trudniejsze, niż mu się z początku wydawało. Dręczyły go niewyraźne, miłe wspomnienia służby i pawlacza, który mógł nazwać domem.
Zawrócił bardzo powoli. Często przystawał i uchylał wieko. Mógłby wywąchiwać ślady, gdyby miał nos. W końcu poszedł po rozum do głowy — jeśli miał głowę — i podjął decyzję.
Kapelusz i jego nosiciel także kroczyli stanowczo przez ruiny, niedawno jeszcze będące legendarnym Rhoxie, ku wieży czarodzicielstwa. Za nimi wlókł się zmuszony do posłuszeństwa orszak.
U podstawy wieży tkwiły drzwi. W przeciwieństwie do wrót Niewidocznego Uniwersytetu, zwykle szeroko otwartych, te były szczelnie zamknięte i chyba jarzyły się lekko.
18
Po opis chimery sięgniemy do słynnego bestiariusza Broomfoga, zatytułowanego Anima Unnaturale. „Ma ona nogi syreny, sierść żółwia tudzież zęby kaczki, a także skrzydła węża. Oczywiste, że mam na dowód jedynie słowo moje. Bestia dycha niczym palenisko, a jej temperament jest jak gumowy balon przez huragan porwany”.