Na przykład duża część ssuku zmieniła się w gęstą puszczę gigantycznych żółtych grzybów. Nikt nie wiedział, jaki efekt wywarło to na mieszkańców okolicy, chociaż możliwe, że nic nie zauważyli.
Świątynia Offlera, Boga Krokodyla, patrona miasta, stała się brzydką, cukierkową konstrukcją zbudowaną w pięciu wymiarach. Co nie miało żadnego znaczenia, gdyż była właśnie pożerana przez stado gigantycznych mrówek.
Z drugiej strony, niewielu mieszkańców pozostało, by oglądać ten akt protestu przeciw nie kontrolowanym zmianom budynków publicznych. Większość usiłowała ratować się ucieczką. Szerokimi strumieniem pędzili przez żyzne pola. Niektórzy wsiadali na statki, jednak ten sposób ucieczki stracił na popularności, gdy niemal cały obszar portu zmienił się w bagno, na którym — bez żadnego dostrzegalnego powodu — budowała sobie gniazdo para małych różowych słoni.
Poniżej ogarniętych paniką tłumów, wzdłuż porośniętego, trzciną rowu melioracyjnego, płynął wolno Bagaż. W pewnej odległości przed nim ruchoma fala niewielkich aligatorów, szczurowi i żółwi wysuwała się z wody i gorączkowo wspinała na brzegi, pchana nieokreślonym, ale absolutnie precyzyjnym zwierzęcym instynktem.
Bagaż zacisnął wieko w wyrazie posępnej determinacji. Zwykle niewiele chciał od świata — jedynie całkowitego wymarcia wszelkich innych form życia. Teraz jednak najbardziej był mu potrzebny właściciel.
Całkowita pustka dobitnie świadczyła, że ta komnata jest skarbcem. Drzwi wisiały na zawiasach. Zakratowane wnęki zostały splądrowane, a wokół leżały roztrzaskane skrzynie. Na ten widok Rincewinda zakuło sumienie: przez mniej więcej dwie sekundy zastanawiał się, co spotkało Bagaż.
Zapadła cisza pełna powagi, jak zwykle, kiedy znikają duże sumy pieniędzy. Nijel spacerował dookoła i oglądał kufry, poszukując ukrytych szuflad, zgodnie z instrukcjami zawartymi w Rozdziale Jedenastym.
Conena schyliła się i podniosła drobną miedzianą monetę.
— To okropne — oświadczył w końcu Rincewind. — Skarbiec bez skarbu.
Szeryf stal i uśmiechał się promiennie.
— Nie ma powodu do zmartwienia — rzekł.
— Przecież ukradli ci wszystkie pieniądze — przypomniała Conena.
— Pewnie służba — stwierdził Kreozot. — Wyjątkowy brak lojalności.
Rincewind spojrzał na niego zdziwiony.
— I to cię nie martwi?
— Nie bardzo. Nigdy właściwie ich nie wydawałem. A często się zastanawiałem, jak to jest być biednym.
— Będziesz miał wspaniałą okazję, żeby się przekonać.
— Czy potrzebne jest jakieś przeszkolenie?
— To przychodzi samo. Człowiek się uczy w trakcie. Rozległ się odległy wybuch i fragment stropu zmienił się w galaretę.
— Ehm, przepraszam… — wtrącił Nijel. — Ten dywan…
— Tak — zgodziła się Conena. — Dywan. Kreozot obdarzył ich dobrodusznym, nieco sennym uśmiechem.
— Rzeczywiście. Dywan. Pchnij nos tego posągu za tobą, klejnocie porannej pustyni o pośladkach jak brzoskwinie.
Zarumieniona Conena dokonała drobnego świętokradztwa na dużym posągu Offlera, Boga Krokodyla.
Nic się nie stało. Ukryte komory pilnie zaniechały otworzenia.
— Hm… Sprawdź lewą rękę.
Przekręciła ją na próbę. Kreozot podrapał się w głowę.
— Może to była prawa ręka…
— Na twoim miejscu spróbowałabym sobie przypomnieć oznajmiła surowo Conena, gdy i to nie dało rezultatu. — Nie zostało już wiele części, za które chciałabym pociągać.
— A co to jest to tam? — spytał Rincewind.
— Byłbyś zdumiony, gdyby się okazało, że to nie ogon — odparła Conena i kopnęła mocno.
Coś zgrzytnęło, jakby patelnia cierpiała z bólu. Posąg zadrżał. Potem rozległo się kilka głośnych szczęknięć w murze i Offler, Bóg Krokodyl, z godnością odsunął się na bok. Za nim otwierało siei wejście do tunelu.
— Mój dziad kazał to zbudować dla naszych co ciekawszych! skarbów — wyjaśnił Kreozot. — Miał wiele… — szukał odpowiedniej go słowa — … inwencji.
— Jeśli myślicie, że ja tam wejdę… — zaczął Rincewind.
— Odsuń się — przerwał z godnością Nijel. — Ja pójdę pierwszy.
— Mogą tam być pułapki… — mruknęła z powątpiewaniem Conena. Zerknęła na szeryfa.
— Prawdopodobnie, niebiańska gazelo — potwierdził. — Ostatni raz byłem tam, kiedy miałem sześć lat. Pamiętam jakieś płyty, na które nie wolno nadeptywać.
— Nie martwcie się — uspokoił ich Nijel, zaglądając w mrok tunelu. — Nie ma chyba takiej pułapki, której bym nie zauważył.
— Masz sporo doświadczenia w takich wyprawach, co? — spytał kwaśno Rincewind.
— No… Znam na pamięć Rozdział Czternasty. Były tam ilustracje — odparł Nijel i zniknął w ciemności.
Czekali kilka minut w czymś, co byłoby pełną napięcia ciszą, gdyby nie dobiegające z tunelu sieknięcia i czasem głuche uderzenia. W końcu echo przyniosło im z oddali głos Nijela.
— Niczego tu nie ma. Sprawdziłem wszystko. Chodnik jest solidny jak skala. Musiało się zaciąć albo co…
Rincewind i Conena porozumieli się wzrokiem.
— On nie ma pojęcia o pułapkach — powiedziała. — Kiedy miałam pięć lat, ojciec kazał mi przejść korytarzem, który specjalnie dla mnie przygotował. Tylko po to, żebym się nauczyła…
— Ale przeszedł, prawda? — odparł Rincewind. Zabrzmiał dźwięk, jakby ktoś przejechał po szybie mokrym palcem, tyle że miliard razy silniejszy. Posadzka zadygotała.
— Zresztą nie mamy wyboru — dodał i wsunął się do tunelu. Reszta poszła za nim. Ludzie, którzy mieli okazję poznać Rincewinda, traktowali go często jak dwunogiego górniczego kanarka[20]. Zakładali, że jeśli Rincewind wciąż zachowuje pozycję pionową i jeszcze nie ucieka, to pozostał ślad nadziei.
— To zabawne — zauważył Kreozot. — Okradam własny skarbiec. Jeśli się schwytam, mógłbym kazać się wrzucić do jamy węży.
— Ale mógłbyś prosić siebie o łaskę — odparła Conena. Paranoicznie czujnym wzrokiem badała zakurzone kamienie muru.
— Nie. Sądzę, że powinienem dać sobie nauczkę i ukarać się przykładnie.
Coś szczęknęło cicho nad nimi. Niewielki kamień odsunął się na bok, a z otworu powoli zjechał zardzewiały hak. Pręt wysunął się ze ściany i stuknął Rincewinda w ramię. Kiedy mag się odwrócił, hak przyczepił mu na plecach pożółkłą kartkę i schował się w stropie.
— Co on zrobił? Co on zrobił? — krzyczał Rincewind, usiłując obejrzeć własne łopatki.
— Tu jest napisane „Kopnij mnie” — przeczytała Conena. Obok skamieniałego maga odsunął się fragment ściany. Wielki but na końcu skomplikowanej konstrukcji metalowych stawów zakołysał się słabo, po czym cały mechanizm złamał się w kolanie. Cała trójka przyglądała się temu w milczeniu.
— Widzę, że mamy tu do czynienia ze zwichrowanym umysłem — orzekła po chwili Conena.
Rincewind ostrożnie odczepił kartkę i upuścił ją na podłogę. Conena wyminęła go i ruszyła korytarzem, zagniewana, ale ostrożna. Kiedy metalowa dłoń wysunęła się na sprężynie i zakołysała przyjaźnie, nie uścisnęła jej, ale prześledziła nagie przewody, aż do pary skorodowanych elektrod w szklanym słoju.
— Twój dziad był człowiekiem obdarzonym poczuciem humoru — rzuciła przez ramię.
— O tak. Zawsze lubił się pośmiać — potwierdził Kreozot.
— To dobrze.
Conena ostrożnie pchnęła płytę podłogi, według Rincewinda niczym się nie różniącą od innych. Łysiejąca miotełka z piór ze smętnym zgrzytem wysunęła się ze ściany na poziomie pachy.