Выбрать главу

Monika Szwaja

Dom Na Klifie

Książkę, która leży przed Państwem, pozwalam sobie dedykować:

– Mariuszowi w podzięce za całokształt, a w szczególności za nieocenioną pomoc intelektualną w wymyślaniu tej powieści (zwłaszcza na trasie Leszno – Warszawa!)…

– moim ukochanym „Ryczącym Dwudziestkom” in corpore oraz wszystkim, którzy kiedykolwiek na krakowskich Szantach śpiewali, nucili, wrzeszczeli, gwizdali, tupali, buczeli, skakali, tańczyli, ewentualnie nawet jedynie się gibali…

– no i oczywiście – z podziwem i szacunkiem – Tym, którzy nie boją się wziąć odpowiedzialności za nie swoje dzieci i tworzą owym dzieciom nowe domy rodzinne.

No i patrzcie państwo. Ciotka Bianka naprawdę umarła. Coś podobnego.

Aż do dziś Adam Grzybowski skłonny byłby przypuszczać, że ciotka jest nieśmiertelna, podobnie jak była niezatapialna – tak w każdym razie twierdziła, za dowód podając fakt, że czterokrotnie bez szkody dla zdrowia opłynęła pod żaglami przylądek Horn.

Ciotka Bianka była właściwie cioteczną babką Adama, starszą siostrą jego dziadka ze strony ojca, nie znosiła jednak, aby nazywano ją babcią.

– Do tego, żeby być babcią – powtarzała, ciskając pioruny ze swoich jasnoniebieskich oczek, ledwie widocznych w otoczce zmarszczek – trzeba mieć wnuki. Żeby mieć wnuki, trzeba mieć dzieci. Jeżeli ktoś przeoczył fakt, że wciąż jestem panienką do wzięcia, to uprzejmie go o tym zawiadamiam. Progenitury pozamałżeńskiej nie posiadam. Cioteczne się nie liczą. Ergo, nie życzę sobie być postarzaną przez nazywanie mnie babcią!

Żądanie to wydawało się Adamowi nieco abstrakcyjne, ponieważ Bianka przekroczyła dziewięćdziesiątkę, ale właściwie nic nie miał przeciwko nazywaniu jej ciotką. Kiedy był małym chłopcem, trochę się jej bał, a gdy podrósł, dogadał się ze starszą panią na bazie wspólnego zainteresowania żeglarstwem. W jego przypadku było to rzeczywiście tylko zainteresowanie, ale dla niej żeglowanie stanowiło sens życia.

Ileż ona miała ostatnio lat? Dziewięćdziesiąt trzy chyba. A jeszcze w zeszłym roku pływała z jakimiś swoimi przyjaciółmi, równie leciwymi, jak ona sama, po Zalewie Szczecińskim i nawet odrobinkę zahaczyli o morze w okolicy Świnoujścia…

– Coś ty się tak zamyślił? – Mirek Kieraszko, zwany w skrócie Miraszkiem, bezceremonialnie wyjął Adamowi z ręki komórkę i przeczytał SMS – a. – Ciotka Bianka… Ty, Adam, to była ta twoja słynna ciotka – kaphornówka?

– Ona. – Adam westchnął i skasował wiadomość. – Cholera. Szkoda cioci. Takich już nie produkują. Wiesz: okręty z drewna, a ludzie ze stali. Teraz jest odwrotnie. Dlaczego ojciec nie dzwonił, tylko przysłał SMS – a?…

– Bo tu jest łomot. Pewnie dzwonił, tylko nie miałeś szansy, żeby usłyszeć. Czekaj, zamów mi piwo…

– Kelner w żółtej koszulce z nadrukowaną na piersi fregatą o wydętych żaglach balansował artystycznie nad głowami bywalców tawerny Cutty Sark. Adam zatrzymał go i wywrzeszczał mu do ucha zamówienie. W tym samym momencie zamilkł potężny śpiew pięciu młodych (mniej więcej) ludzi wspomaganych walnie przez bardzo wydajne wzmacniacze; rozległy się brawa oraz okrzyki rozbawionej publiczności. Zabójczy blondyn zapowiedział kwadrans przerwy i przysiadł się do stolika, przy którym siedzieli Adam z Miraszkiem.

– Zamówiliście mi piwo? Nie? Kurczę, dlaczego? Przecież ja się natychmiast muszę napić. Miraszko, wypiję twoje, a ty sobie zamów, ja zaraz znowu będę pracować. Nad czym tak smętnie dumacie? Ktoś umarł?

– Ciotka – kaphornówka. Adama ciotka, wiesz, ta starsza pani…

– Co ty gadasz? Stara Grzybowska?

– Zgadza się. Znałeś ją?

– Jak wszyscy. Mój Boże, trudno to sobie wyobrazić, że jej już nie ma. Zawsze była. I zawsze była stara, więc się człowiek przyzwyczaił do myśli, że będzie żyła wiecznie. Współczucie, Adam. Naprawdę. Szkoda cioci. Cholera. O, piwo. Dla nas też? Od firmy? To ja ci nie będę podpijał, Miras, mam własne. Za ciocię, chłopaki. Niech jej się dobrze żegluje tam wysoko.

Stuknęli się szklankami i wypili po łyku, to znaczy Adam i Miraszko po łyku, a ich śpiewający przyjaciel Andrzej zwany Qnią wychylił pół szklanicy jednym tchem.

– To nie do pojęcia, jak śpiewanie wysusza. Kiedy pogrzeb?

– Jeszcze nie wiem, pewnie za kilka dni.

– Jeśli chcesz, przyjedziemy coś zaśpiewać, po żeglarsku, żeby było wiadomo, kogo chowają.

– Dziękuję, stary, chociaż pewnie i tak będzie wiadomo, oni mają te swoje wszystkie rytuały, kaphornowcy znaczy, pewnie zleci się całe bractwo. Straszne z nich ortodoksy, tradycjonaliści i diabli wiedzą, co jeszcze. No i zawsze trzymali się razem.

– A propos razem, ciotka mieszkała razem z wami, z twoją rodziną, znaczy?

– No coś ty, ja przecież wynajmuję mieszkanie na Pogodnie, mamunia wybudowała chatkę – bogatkę na Warszewie, dziadkowie mieszkają w Świnoujściu, a ciotka miała dom w Lubinie. Na Wolinie, kojarzysz?

– Kojarzę. Jezioro Turkusowe, ta jakaś górka widokowa, kiedyś tam byłem przez przypadek.

– Właśnie. Trochę za tą górką widokową, dalej i wyżej, nad samymi klifami, a właściwie nad taką fajną łąką, która kończy się klifem i spada do zalewu.

– Ooo, to ciocia miewała widok na ładne zachodziki…

– Tak, zachodziki sympatyczne. Dużo wody, dużo nieba, te wszystkie wyspy, bajka. Ja tam dosyć często bywam.

– Sama mieszkała? W takim domu?

– Nie, jedna fajna przyjacióła z nią siedziała. Prawie równie stara… no, ciut młodsza. Specjalistka od szant, wyobraź ty sobie. Trochę się ciocią opiekowała. To znaczy, stale się kłóciły, ale żyć bez siebie nie mogły. I często różne matuzalemy żeglarskie tam przyjeżdżały. Do ciotki. A do Leny, tej drugiej, jacyś szantowcy. Nie, ciotka nie była sama.

– Pocieszyłeś mnie, Adamie. Sorry, obowiązki wzywają, publiczność się denerwuje…

Istotnie, co bardziej niecierpliwi zaczynali już nawoływać zespół do powrotu na mikroskopijną scenkę. Qnia zabrał swoje piwo, machnięciem ręki przywołał kolegów, którzy też się poprzysiadali do różnych stolików i chwilę się z nimi naradzał. Po czym wziął mikrofon do ręki i przemówił:

– Kochana frekwencjo. Przyjaciele. Proszę was, przestańcie na chwilę wrzeszczeć, chcę wam powiedzieć coś ważnego. Proszę o ciszę. Dwie sekundy dla mnie.

Tu zamilkł, aby dać własnym słowom szansę na dotarcie do świadomości rozbawionych ludzi. Sposób okazał się skuteczny i po chwili w tawernie zapanowała względna cisza.

Qnia znowu podniósł mikrofon do ust.

– Kochani. Przyjaciele, znajomi i nieznajomi. Wiem, że się dobrze bawicie i przykro mi, że tę waszą zabawę zakłócę. Ale świat się kręci, wydarzenia biegną, niezależnie od tego, jak bardzo chcemy o tym zapomnieć. Wszyscy, którzy tu dzisiaj są, a którzy otarli się przynajmniej o żeglarstwo, znają chociażby ze słyszenia Biankę Grzybowską, największą z wielkich żeglarek, panią tak leciwą, że pływała jeszcze chyba z samym Zaruskim, damę nieustraszoną, która kilka razy opłynęła Horn…

Względna cisza zamieniła się w ciszę doskonałą.

– Domyślacie się, przyjaciele, co chcę wam powiedzieć. Bianka Grzybowska odeszła na wieczną wachtę. Wypijcie za nią, proszę, niech spokojnie żegluje nad chmurami, a my wam teraz zaśpiewamy…

Jeden z jego kolegów zagrał parę akordów na gitarze.

Stary port się powoli układał do snu, świeża bryza zmarszczyła morze gładkie jak stół, stary rybak na kei zaczął śpiewać swą pieśń: „Zabierzcie mnie chłopcy, mój czas skończył się”…

Przy pierwszych słowach pieśni kilka osób wstało, unosząc kieliszki i szklanki z piwem, potem wstawali kolejni, niektórzy przyłączali się do chóru, a refren śpiewali już prawie wszyscy zebrani w tawernie:

„Tylko wezmę mój sztormiak i sweter, ostatni raz spojrzę na pirs. Pozdrów moich kolegów, powiedz, że dnia pewnego spotkamy się wszyscy tam w Fiddlers Green”.

Adam nie śpiewał, coś go ścisnęło za gardło, nie pozwalając wydobyć głosu. Nie śpiewała też młoda kobieta przy sąsiednim stoliku, niezbyt piękna, chociaż raczej sympatyczna z wyglądu, zdecydowanie kudłata na głowie, z ładnie zarysowanymi oczami, których koloru nie było widać z powodu dymu wypełniającego pomieszczenie. W tawernie było tak mało miejsca, stoliki – jak zwykle w dniu koncertu – stały tak ciasno przy sobie, że dziewczyna musiała słyszeć całą rozmowę Adama z przyjaciółmi i zorientowała się zapewne, że jest krewnym nieboszczki żeglarki.

„O Fiddlers Green słyszałem nieraz, jeśli piekło ominę, dopłynąć chcę tam, gdzie delfiny figlują w wodzie czystej jak łza i o mroźnej Grenlandii zapomina się tam”…

W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Pospiesznie podniosła do ust swoje piwo, żeby zamaskować wzruszenie. Adam dostrzegł i jej gest, i te łzy – i nagle jego samego ogarnął ogromny smutek. Jeszcze sekunda, a uległby tej okropnej, jakże niemęskiej słabości i sam się popłakał – aby nie dopuścić do takiej kompromitacji, odstawił szklankę na stół i najszybciej jak się dało w tej ciasnocie, przecisnął się do wyjścia. Brzydka dziewczyna patrzyła za nim dużymi oczami. Oczy ma ładne, owszem – pomyślał jeszcze, zanim zamknął za sobą ciężkie drzwi, zza których wciąż słyszał śpiew.

„Aureola i harfa to nie to, o czym śnię, o morza rozkołys i wiatr modlę się; stare pudło otworzę, zagram coś w cichą noc, a wiatr w takielunku zaśpiewa swój song… [1]

Brzydka dziewczyna wcale nie była taka brzydka, aczkolwiek nie miała za grosz figury (o wiele za dużo kilogramów). Hodowała natomiast skrupulatnie wszystkie kompleksy, jakie tylko trzydziestodwulatka może hodować. Fakt, że dotąd nie zainteresował się nią na poważnie żaden królewicz z bajki, w jej pojęciu wydawał się te kompleksy uzasadniać. Była już bliska rezygnacji z królewicza – nie żeby miała go zamienić na mniej ambitny gatunek mężczyzny, nic z tych rzeczy. Jakieś pół roku temu uznała, że zostanie singlem na wieki, ponieważ przestała na facetów reagować emocjonalnie. No, przestali ją kręcić. Zero fluidów.

вернуться

[1] „Fiddlers Green” to wzruszająca irlandzka ballada o „raju marynarzy”, szczęśliwym miejscu, do którego żeglują po śmierci – piękne polskie słowa napisał do niej Jerzy Rogacki, znany szantymen z zespołu „Cztery Refy” (wszystkie przypisy autorki)