Выбрать главу

(B)

Ty to wiesz najlepiej, cudnowłosa, która wówczas nadeszłaś… Widziałaś sama, że należało mi odejść. (Odejść — to znaczy — kazać uprawomocnionym drabom za odpowiednim wynagrodzeniem zakopać trupa Jaśniachowego w glinę i nakryć go trzyłokciową pierzyną piasku).

Oddaliłem się siostro, cokolwiek za forsownie od świata, zabrnąłem w taką odległość, że niepotrzebną stała mi się przyroda, a ciężarem i nudą stała mi się ostatnia miłość i najwyższa łaska tej ziemi, najwyższe szczęście, czyli złuda — to znaczy sztuka.

Nic mi już z błękitu obłoków wiosennych, płynących nad puszczą Śródziemnego Morza! Jego otchłań nigdy się nie zmieni, wieczna zostanie jak powietrze, słońce i wiatr. Nie dla mnie ściemniasz się daleko, błękitne morze, gdzie biała, złośliwa wełna błyska jak śnieżyste zęby w złowieszczo śmiejących się ustach. Darmo wybuchasz w górę wśród suchych, wyssanych skał słupem piany, wysokim i strzelistym jak mediolańska wieża, kunsztownym jak dach świętego Marka.

O, falo pienista, śnieżna wełno, co przybiegłaś na ten brzeg w cudne zaloty, a spadasz nieopisanymi strofami ze szczelin, z karbów, z wyłomów do swojej chłodnej tajni!…

Wydajesz z siebie głos dla siebie samej, pomruk radości, kąpiesz się sama w sobie…

Już cię nie widzę, falo, już cię nie słyszę… Różowe drzewo gorzkiego migdała zakwitło w sadach otoczonych kamiennym murem, winograd z obciętymi pędami rozprowadzony na laskach tworzy złotawą sieć nad ziemią pracowicie skopaną. Tam i sam przeziębłe róże zwieszają się ze sczerniałego muru…

Nadaremnie nie dajesz mi umrzeć, o morze, na próżno wzywasz mię ku tej wielkiej drodze, którą samo przeżyłoś i którą przeżyjesz. Twoje dno lazurowe przy brzegu, przeczyste jak oczy dziecka, twoje dalekie rozpostarcie, obszerniejsze niż wzrok człowieka, twój huk nauczający, jak męską prawicą uderzyć w podłe piersi — odtrąciłem.

Wiem, jakie jesteś, lecz cię już czuć nie chcę[224]

————————

(C)

Powiedziałem to do siebie, że powinienem już odejść, to znaczy: spocząć w ziemi. Jestem sam. Życie nie ma dla mnie wartości…

To, co bym mówił, nie zostałoby wysłuchane przez współczesnych. To, co jest we mnie potężne, mocne i wieczne, leży w sobie i targa się ślepo jak wilk łańcuchem przykuty do słupa… Wiem o tym, że przyjdą czasy, kiedy byłbym zrozumiany. Moi słuchacze stoją w przyszłości pod złotą jej zorzą. Twarze ich zwrócone są ku mnie i oczy ich patrzą we mnie, gorejąc od tego samego ognia, który mi piersi przepalił za życia. Lecz świat dzisiejszy nie chce słyszeć poetów. Czeka na skinienie szpady wodza, który by jego niewolę zdusił prawicą Wdałego Walgierza… A skoro wodza nie ma, słucha pierwszej lepszej dziennikarskiej szui, pierwszego z brzegu karierowicza, który z pieniędzy publicznych żyje.

Nigdy nie kochałem cię boleśniej, jak dziś, gdy się z kajdan zwłóczysz, chora i stratowana. Muszę odejść i nie zobaczę twych przemian, nie zobaczę twych skurczów boleści, walk i wysiłków. Bądź pozdrowiona w sercu mym, Matko!

My więc jesteśmy tym pokoleniem szczęśliwym, które sandał oparło na wyniosłej górze moabskiej i własnymi oczyma oglądać może Hanaan, obiecaną ziemię. Za nami zostało czerwone morze ojczystej krwi i pustynia zasiana kościami.

My więc jesteśmy dziedzicami wszystkiego. Zstąpimy w wyśnioną dolinę i orać będziemy, zasiewać i żąć. Co wypłakali z męczeńskich dusz krwawymi łzami, co błogosławiły aż do ostatka tchnienia ich serca, włócznią przemocy przebite, to my ujmiemy rękami.

Skończyły się dzieje Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i dzieje „miłej” Ojczyzny. Zaczęły się dzieje Najjaśniejszej Rewolucji. W jej ogień patrzą rozwarte oczy, orle źrenice wieszczów… Wieszczowie! Niechaj nas Wasze dźwigają duchy. Niechaj Wasz rozkaz nasze wytęża ramiona. W ogniach się przepala wielka Ojczyzna, na pół się łamie dwór i pęka chata, płoną parkany i płonie dach.

Wieszczowie!

Niech spłonie polska podłość, niech się na żużel nikczemny stopi przemoc Polaka nad Polakiem, nad Żydem, nad Rusinem, nad Żmudzinem!… Niechaj zostaną same popioły. My w nie wsiejemy…

Byłem samotny, nie mogłem się nigdy pogodzić z politycznymi bandami.

Ilekroć wszedłem w ich środek, zawsze musiałem wyjść jak z szopy zatrutej fetorem.

Nie należałem nigdy do żadnej partii, do żadnego stronnictwa politycznego ani literackiego, nawet do żadnej redakcji, do żadnej kaplicy. Natomiast wszedłem w lud i byłem jednym z ludu.

Byłem nieraz jak dobosz, który biegnie z walczącymi pułkami, wybijając znajomy tłumowi takt, chwytając powietrze resztkami płuc, i nieraz pospolity kapral pułkowy dawał mi rozkaz, nieraz prosty szeregowiec spoglądał na mnie z lekceważeniem, żem nie niósł jak inni karabina. Ni ten, ni ów nie pamiętał, że kula i dobosza idącego w szeregu również dosięga, że nie nieść karabina, lecz nieść umiłowany takt, dźwięk święty wybijać — to za broń starczy.

Znajduję, że do wykonania prac z ducha należy brać ludzi z wielkich stronnictw. Ale to nie ma być kompromis, lecz najdalej biegnący postęp. Każda partia z chwilą, kiedy stawia sobie za zadanie egoizm partyjny, staje się reakcyjną.

Należy tworzyć braterstwo pomiędzy ludźmi prawymi. Należy podnieść oczy ludzkie ku wieszczom, należy ukazać prawdę i miłość. Ale tego nie można uczynić, stojąc na ziemi reakcji ani narodowej demokracji, to należy uczynić, niwecząc wszelkie przesądy. Do tego też musi być stworzony zakon ludzi świeckich, którzy by między sobą wskrzesili braterstwo. Musi być stworzone na nowo pozwanie dusz prawych i bezinteresownych, musi być znowu rzucone w świat uczucie socjalizmu!

Jestem towarzyszem wszystkiego, co cierpi, co walczy, co dąży do wolności…

вернуться

Dodatek (b) — dodać można, że w zapiskach Żeromskiego z czasu podróży po Włoszech 1906–1907 r. (zob. w tomie Wspomnienia, wydania zbiorowego Dzieł, Warszawa 1965) mieści się sporo notat i fragmentów zużytkowanych w tekście Dziejów grzechu, a także w zarzuconym fragmencie „Testamentu”.