Выбрать главу

A jak trwoga, to do matki, bo więcej przecież nie miał do kogo. Wiedział, że mamińska chowa jakieś zaskórniaki, w końcu nie na darmo wieczorami prowadzi dwa kółka zainteresowań w tej swojej bibliotece.

O markowych łachach nie było z nią sensu gadać, bo i tak by nie wyczuła. Do tej pory dżinsy nazywała „teksasami”, a adidasy – „tenisówkami”. Dlatego Rob zaczął mówić w dostępnym dla niej języku: że jest tak a tak, zaprosiła go jedna dziewczyna z bardzo porządnej rodziny, więc nie chciałby wyglądać jak obdartus. Dotknął też romantycznej struny.

To ostatnie okazało się strzałem bez pudła. Odkąd stary dał od niej nogę, Lideczka Lwowna (tak matkę nazywali wszyscy jej współpracownicy) machnęła ręką na swój wygląd i, jak to się mówi, kompletnie spiczniała. Ani włosów nie ufarbuje, ani tapety nie nałoży na facjatę, a już jak się ubiera, to można tylko zaintonować marsza żałobnego. Ale czarodziejskie słowa: „Wiesz, mamo, ta dziewczyna tak mi się podoba…”, podziałały na Lideczkę Lwownę jak dźwięk trąbki na starego konia kawaleryjskiego: potrząsnęła półroczną ondulacją, błysnęła oczami i zarecytowała ulubionego poetę:

– „Starym sportowcom śnią się rekordy, poetom śnią się nowe pomysły, a zakochanym w mieście ogromnym śnią się bezludne wyspy!”.

– No właśnie – przytaknął Rob. – Rozumiesz, mamo, tam na daczy wszyscy będą odstrzeleni, w markowych ubraniach, a ja w czym pójdę? W dresach i pionierkach?

– Wszystko rozumiem, możesz się nie martwić – powiedziała mamińska tonem dobrej wróżki.

Prawdę mówiąc, Rob nie pokładał w niej specjalnych nadziei, ale Lideczka Lwowna wzniosła się na wyżyny matczynej miłości: poszła do komitetu, narobiła szumu, powołała się na wszystkie socjalistyczne świętości i wydębiła talon na prawdziwe adidasy z trzema białymi paskami i symbolem olimpiady. Z wierzchu były zamszowe, w środku zachwycająco miękkie – Rob obejrzał je, obmacał i ucieszył się.

W rezultacie pojechał na daczę w dobrym nastroju, bo wyekwipował się dosyć przyzwoicie: rumuńska koszula w pomarańczowo-zieloną kratkę wyglądała znośnie, nieprzemakalną kurtką przewiązał się w pasie, żeby zasłaniała marne indyjskie dżinsy, za to buty miał naprawdę ekstra.

Kiedy jednak dotarł do sosnowego kolinogórskiego raju, szybko spuścił nos na kwintę.

Po pierwsze, dacza zwaliła go z nóg. Nawet nie podejrzewał, że mogą być i takie: nie żadne tam sześć arów, ale cały kawał lasu. I okna od podłogi do sufitu, i olbrzymi kominek, i skóry zwierząt rozesłane na podłodze.

Po drugie, koledzy. Wszyscy w dżinsowych garniturach, w skórzanych kurtkach, w ciemnych okularach. Jedni palili kenty, inni nawet moory, szczękali piezoelektrycznymi zapalniczkami.

No, ale całkiem dobił go Pietka Sołncew. Chciał zrobić wrażenie, więc specjalnie przyjechał ostatni. Nie autobusem, jak Rob, i nawet nie taksówką, jak większość, ale jasnoczerwonym motocyklem Yamaha. Cały w szeleszczącej skórze, w sznurowanych wysokich butach.

Potem woził po działce dziewczyny, a przede wszystkim Reginkę.

Kiedy Darnowski patrzył, jak Reginka trzyma się Pieti, pomyślał, że gdyby go tak złapała z tyłu i przycisnęła się do niego swoim biustem numer sześć, z pewnością dostałby ataku serca.

Wieczorem, kiedy zaczęły się tańce-przytulańce, było już wyraźnie widać, że Pietka całkiem serio wziął na cel gospodynię daczy. Atmosfera, jak to mówią, temu sprzyjała. Było już całkiem odjazdowo, na kanapie Witka i Miłka całowali się z języczkiem, Sieriożka i Lenka poszli bez krępacji na górę (wszyscy wiedzieli, że od dawna ze sobą żyją), a reszta policzek przy policzku odstawiała tango przy wtórze chrypienia grupy Smokie:

A summer evening on Les Champs Elysees A secret rendez-vous they plannedfor days… *

Za stołem gęsto zastawionym firmowymi butelkami zostało ich tylko troje: Darnowski i Pietia z Reginką. Rob w skupieniu sączył przez słomkę whisky and soda (okropne świństwo), udając, że się zamyślił, a w rzeczywistości z zamierającym sercem śledził manipulacje Sołncewa. Ręka tamtego już dwukrotnie opadła – niby to przypadkiem – na ramię Reginki i została łagodnie zdjęta.

Trzecią próbę jednak uwieńczył sukces. Czy to Regince znudziło się robić ceregiele, czy to podziałała na nią muzyka, dość, że pokryta złocistymi włoskami dłoń Pieti opanowała plac boju i stopniowo zaczęła go poszerzać: ześlizgnęła się pod pachę, w pobliże drugorzędnej cechy płciowej.

Rob śledził te osiągnięcia już nie z zazdrością, ale z ponurą, beznadziejną zawiścią.

Ładny, dowcipny blondynek… i czarny pas w dżudo, i tatuś w KC, i japoński motocykl… Rob nie miał z nim najmniejszych szans.

Czy na pewno ani jednej? – pisnęła nieszczęsna, zahukana ambicja. A jeśli ruszyć mózgiem? Jeśli podejść do zadania beznamiętnie, matematycznie?

Intelekt podjął wyzwanie i od razu podpowiedział: kultura – sztuka. Sołncew w życiu nie miał w ręku nic prócz „Radzieckiego Sportu” i „Piłki Nożnej”.

– No, a jak ten Lawrence i Aksionow? – spytał Rob Reginkę.

Po zaproszeniu na daczę ośmielił się i wysłał delikatny sygnał: dał jej do poczytania Kochanka Lady Chatterley po angielsku i opowiadanie Wasilija Aksionowa, swoje ulubione. Kombinacja była nieprzypadkowa, przemyślana.

– Lawrence jakoś mi nie podchodził, nudnawy – ochoczo odezwała się Reginka. – Ale opowiadanie klasa. I fajnie się nazywa: Szkoda, że was tam nie było. Koniec też fajny. Jak w bajce.

– Bo to właśnie jest bajka. – Rob uśmiechnął się smutno. – Naprawdę nie zrozumiałaś tego? Główny bohater nie zyskał sławy, nie ożenił się z gwiazdą filmową. To tylko jego fantazje, skutek tęsknoty i samotności.

Powiedział to odpowiednim tonem – lekkim, niedopraszającym się współczucia. Na Reginkę chyba podziałało. Popatrzyła na Roba jakoś szczególnie, jak gdyby pierwszy raz go zobaczyła. Lekko się odchyliła, niedbałym gestem strąciła rękę Pietki. Robowi serce aż podskoczyło z radości.

No nie, coś między nimi wyraźnie w tamtym momencie zaskoczyło, zawibrowało czy jak tam to nazwać.

Lekko, od niechcenia, szedł dalej:

– Ale że zostawiłaś Kochanka Lady Chatterley, to niedobrze. Przez początek faktycznie ciężko przebrnąć. Za to potem są takie sceny miłosne, że w ogóle obłęd.

Pietka Sołncew nie czytał książek, ale głupi nie był – zrozumiał, że schodzi na drugi plan. I zasunął Robowi fangę: i z lewej, i z prawej, i w gębę, i poniżej pasa.

Popatrzył na Darnowskiego, siedzącego nonszalancko, z nogą założoną na nogę; zatrzymał wzrok na lipnym indyjskim materiale. Z udanym podziwem powiedział:

– Oho, dżinsy – prawdziwe Milton, z tygrysem na tyłku. Chyba wystałeś je w kolejce w Świecie Dziecka. No, gratulacje.

Przechylił się i poklepał po policzku Roba, którego aż skręciło.

A wtedy właśnie jak na złość skończyła się kaseta i na werandzie zrobiło się cicho. Wszyscy słyszeli: Sołncew rozdeptuje rywala.

– A to co? O, kurde! – Pietka dotknął palcem dumnie prezentowanego adidasa. – Prawdziwy adidas! Gdzie dostałeś? Mówią, że w czasie olimpiady stróżom i babciom klozetowym będą takie dawać bezpłatnie.

Ale widać i tego mu było mało.

– No, Robin-Bobin, wyglądasz jak pierwszy amant z pisma „Robotnik”. – Pietka mrugnął i zrobił nieprzyzwoity gest. – „Kochanek Lady Własnołapskiej”. Z tym, to wiesz, lepiej ostrożnie, bo nigdy się od pryszczy nie uwolnisz.

вернуться

* Letni wieczór na Champs Elysees, spotkanie w tajemnicy, które od dawna planowali…