Выбрать главу

— No nie! — zirytowala sie pani Liberty. — Zaplacilam za miejsce piec funtow, siedem szylingow i szesc pensow, i dokladnie pamietam, co podpisywalam! Dokument nazywal sie „Miejsce ostatniego spoczynku” i nic tam nie pisano, ze po osiemdziesieciu latach beda mnie wykopywac i przenosic, zeby ci, co zyja, mogli sobie zbudowac… co wlasciwie maja zbudowac?

— Nowoczesne wielofunkcyjne biura — odparl William Stickers. — Cokolwiek to znaczy.

— I na dodatek sprzedali ten teren za piec pensow — dodala pani Liberty. — Wstydu nie maja, ot co!

— Wlasnie! — zawtorowal jej Stickers. — Nikt nie zwraca uwagi na uciskane masy…

— Widzicie, rada twierdzi, ze utrzymanie cmentarza za drogo kosztuje — dodal Johnny. — A wartosc ziemi…

— A co na to wladze municypalne Blackbury? — przerwal mu Alderman.

— Pojecia nie mam, nigdy o nich nie slyszalem — przyznal uczciwie Johnny. — Sluchajcie, rozumiem, ze jestescie zdenerwowani, ale to naprawde nie moja wina. Mnie tez sie tutaj podoba i nie podoba mi sie to, co chca zrobic z cmentarzem.

— W takim razie co zamierzasz zrobic? — spytal Alderman.

Johnny cofnal sie odruchowo, ale trafil plecami na grobowiec Vicentiego.

— No nie! — jeknal. — Dlaczego ja?!

— A dlaczego nie? — spytala rzeczowo pani Sylvia Liberty. — W koncu ty nas widzisz i slyszysz.

— A nikt inny nie — dodal pan Vicenti. — Inni nas nie zauwazaja.

— Sprawdzalismy caly dzien — przytaknal Alderman.

— Ani psy, ani ludzie — westchnal Stickers. — Wszyscy tylko gdzies sie spiesza i spiesza.

— Nawet pani Tachyon nas nie widzi — dodal pan Vicenti.

— A przeciez jest szalona, to powinno pomoc — wyjasnil Alderman. — Biedactwo.

— Jak wiec widac, pozostales tylko ty — zakonczyl powaznie William Stickers. — Musisz wiec pojsc i powiedziec wladzom tego miasta, jakkolwiekby sie tam nazywaly, ze my… sie… stad… nie… ruszymy!

— Przeciez ja mam tylko trzynascie lat! Nikt mnie nie bedzie sluchal! Ja nawet nie mam prawa glosu!

— Ale my mamy — odparl Alderman.

— A mamy? — zdziwil sie pan Vicenti.

Zmarli skupili sie wokol niego niczym druzyna baseballowa.

— Przeciez mamy wiecej niz dwadziescia jeden lat? Technicznie rzecz biorac, naturalnie.

— Mamy, ale jestesmy martwi — przypomnial pan Vicenti.

— Teraz mozna glosowac, jak sie ma osiemnascie lat — wtracil sie Johnny.

— Nic dziwnego, ze ludzie nie maja szacunku — oburzyl sie Alderman. — Zawsze mowilem, ze jak sie da prawo glosu kobietom, to potem bedzie coraz gorzej…

Pani Liberty poslala mu miazdzace spojrzenie.

— Poza tym nie mozna uzywac martwych glosow — przypomnial William Stickers. — Bylem kandydatem Solidarnosciowo-Rewolucyjnej Robotniczej Bratniej Partii, to wiem.

— Nic nie wiesz, bo to stary jak swiat sposob na falszowanie wyborow — ostudzil go Alderman. — Nikt nie bedzie wykorzystywal mojego glosu: sam go wykorzystam. I nie ma takiego prawa, ktore mogloby mi tego zabronic.

— Dobrze mowi.

— Sluzylem uczciwie temu miastu ponad piecdziesiat lat i nie widze powodu, dla ktorego mam stracic swoje prawo glosu — dowodzil Alderman. — To, ze jestem martwy, to zaden powod. Mamy w koncu demokracje, tak czy nie?

— Ludowa demokracje — dodal Stickers, ale jakos bez przekonania.

Odpowiedziala mu zreszta cisza.

— No coz… — Johnny byl autentycznie nieszczesliwy. — Zobacze, co sie da zrobic…

— Dobry chlopak — ucieszyl sie Alderman. — I bylibysmy wdzieczni, gdybys pamietal o swiezej prasie.

— Zeby tylko nie bylo tak trudno przewracac stron… — westchnal pan Vicenti.

— Coz, teraz po prostu musimy wiedziec, co sie dzieje — oznajmila pani Liberty. — Gdy tylko czlowiek przestanie uwazac, az strach pomyslec, co ci zywi moga jeszcze przedsiewziac!

— Pomysle o czyms — obiecal Johnny. — Moze… moze lepszym niz gazeta…

— Doskonale — pochwalil go William Stickers. — I powiedz tej calej radzie czy jak im tam, ze…

— Ze nie bedziemy sie temu bezczynnie przygladac! — dodal Alderman.

— Moge sprobowac… tylko watpie, zeby mnie chcieli sluchac…

— A to jeszcze zobaczymy… — rzucil na pozegnanie Alderman i wyplowial do reszty.

Pozostali stopniowo zrobili to samo.

— I co? Poszli sobie? — spytal z nadzieja Wobbler.

— Nie poszli, tylko odeszli — uswiadomil go Yo-less. — Zmarli nie musza chodzic.

— Niewazne. Sa czy ich nie ma? — Wobbler byl zdecydowany uzyskac odpowiedz na najwazniejsze chwilowo pytanie zaraz, natychmiast.

— Byli i juz ich nie ma — poinformowal go Johnny.

— Faktycznie, dziwnie tu jakos bylo — zgodzil sie Bigmac. — Zimno i jakos tak…

— Chodzmy — zaproponowal Johnny. — Musze to wszystko przemyslec… chca, zebym powstrzymal zabudowe cmentarza.

— Jak?

— Tego mi akurat nie powiedzieli — odparl, ruszajac ku bramie.

— Pomozemy ci — obiecal Yo-less.

— Pomozemy?! — Wobblera zatkalo na moment. — Johnny jest w porzadku, ale… no przeciez to okult… twoja matka dostanie szalu.

— Regularnie dostaje szalu, mozna sie przyzwyczaic — uspokoil go Yo-less. — Poza tym pomagamy chrzescijanskim duszom, wiec powinna sie cieszyc. One sa chrzescijanskie, Johnny?

— Mysle, ze jest tez i zydowska czesc cmentarza.

— A to w porzadku — podsumowal Bigmac. — Zydzi i chrzescijanie to to samo.

— No, nie tak do konca — sprostowal Yo-less. — Ale podobne.

— No tak… — Wobbler nie poddawal sie tak latwo. — Ale… oni sa martwi… jak on ich widzi… to tego… no to niech dziala… to znaczy…

— Wszyscy pomagalismy Bigmacowi, jak go poslali na kolegium, prawda? — w tonie Yo-lessa pojawily sie grozne nutki.

— Powiedziales, ze go chca powiesic! — oburzyl sie Wobbler. — Co to za porzadki, zeby mi kumpla wieszali!

— To byla sprawa polityczna — dodal Bigmac.

— Ukradles samochod ministra edukacji, jak przyjechal otworzyc szkole? Ukradles — przypomnial mu Yo-less.

— Nie ukradlem, tylko pozyczylem. Chcialem mu go oddac.

— I z dobrych checi wjechales w sciane? Moglbys mu go oddac chyba na taczce.

— A co, moze to moja wina, ze mial nawalone hamulce?! Moglo mi sie cos stac! — oburzyl sie Bigmac. — Na to nikt nie zwrocil uwagi. W sumie to jego wina, ze zostawial byle gdzie, byle jak zamkniete auto bez hamulcow…

— Trudno wymagac, zeby taki duzy minister sam naprawial sobie hamulce!

— Duzy to on faktycznie byl — zgodzil sie Wobbler. — No to w takim razie wina spoleczenstwa — nie ustepowal Bigmac.

— Zaraz uslyszymy, ze w gruncie rzeczy to zrobiles mu przysluge — wtracil Johnny.

— Mogl sie zabic, jakby szybciej jechal — zauwazyl wyjatkowo przytomnie Bigmac.

— Tak czy owak stalismy murem za toba — podsumowal Yo-less.

— Przed nim wolalbym nie stac — dodal Wobbler z namyslem.

— I za Wobblerem tez stalismy, jak reklamowal w sklepie kasete, twierdzac, ze slyszy wiadomosc od Boga, gdy puszcza Cliffa Richarda od tylu…

— Tez mowiles, ze slyszysz — przypomnial Wobbler. — Mowiles!

— Owszem, ale dopiero jak powiedziales, czego mam sluchac — przyznal Yo-less. — Przedtem to brzmialo mniej wiecej tak, jakby ktos wykrecal osla: ayip-aye-ep-unwerp-ayeep.[1]

— I tak nie powinno tego tam byc — upieral sie Wobbler.

— Niech ci bedzie. Nie o to mi teraz chodzi. — Yo-less zaczynal tracic cierpliwosc. — Chodzi mi o to, ze przyjaciolom trzeba pomagac, zgadza sie?… Mile, ze zaden nie zaprzeczyl… Otoz, choc osobiscie uwazam, ze Johnny jest calkowicie niezrownowazony i cierpi na psychosomatyczne zludzenia wizualno-akustyczne, to i tak mu pomoge. I to, ze prywatnie sadze, iz powinni go zamknac w tym oszczednosciowym szpitalu, gdzie klamki sa tylko z jednej strony drzwi i to ubranego w jedno z tych twarzowych bialych wdzianek z przedluzonymi rekawami i guzikami na plecach, nie ma na to zadnego wplywu, poniewaz jestesmy przyjaciolmi.

вернуться

1

Wedlug Wobblera bylo to: „Dzieciaki! Lazic do szkoly i uczyc sie, bo nauka to do wiedzy klucz, a jak sie bedzie mialo duzo kluczy, to mozna zostac woznym. I sluchac mi sie rodzicow”.