Poleciały ponad środkowozachodnią pustynię. Były zachwycone obfitością dóbr, jakie nomadowie zostawiali na ziemi podczas swojej wędrówki na południe.
Kiedy przyszła stosowna pora, sępy złożyły jaja i troskliwie karmiły swoje małe. Ziemia dostarczała im przez całe wieki mnóstwo pożywienia. Będzie go dostarczać przez następne stulecia…
W tej chwili odpadki były dobre w okolicy Czerwonej Rzeki, ale potem z rzezi wyrosło miasto-państwo. Sępy nie czuły sympatii dla nowo powstających miast-państw i nie miały nic przeciwko ich ewentualnemu upadkowi. Odleciały z Teksarkany i zajęły stanowiska nad równiną daleko na zachodzie. Według obyczajów wszystkiego, co żyje, wiele razy napełniały ziemię swoim gatunkiem.
W końcu nadszedł rok pański 3174.
Krążyły pogłoski o wojnie.
Fiat lux[42]
12
Pewność, że wojna jest bliska, Marcus Apollo zyskał w chwili, kiedy podsłuchał, jak trzecia żona Hannegana powiedziała dziewce służebnej, że jej ulubiony dworzanin wrócił bez szwanku z misji do obozu Szalonego Niedźwiedzia. Fakt, że wrócił żywy z obozu nomadów, oznaczał, iż szykuje się wojna. Z pozoru misja emisariusza polegała na tym, że miał powiedzieć plemionom z równiny, iż cywilizowane państwa zawarły układ o nazwie „Bicz Boży”, dotyczący spornych terenów, a następnie wezmą srogi odwet na ludach wędrownych i grupach bandytów, jeśli te nie zaprzestaną swoich łupieżczych wypraw. Ale nikomu jeszcze nie udało się zanieść takiej wiadomości Szalonemu Niedźwiedziowi i zachować życie. Tak więc — wnioskował Apollo — ultimatum nie zostało przekazane i emisariusz Hannegana wyruszył na równiny z jakimś innym zadaniem. A zadanie to było aż nadto oczywiste.
Apollo uprzejmie torował sobie drogę wśród ciżby gości, bystrze rozglądając się za bratem Klaretem i starając się przyciągnąć jego wzrok. Wysoka postać Apolla, okryta surową czarną sutanną z małą, barwną wstęgą w talii określającą jego godność, stanowiła rażący kontrast z kalejdoskopowym kłębowiskiem barw ubiorów innych gości zgromadzonych w sali bankietowej, więc bardzo szybko przyciągnął spojrzenie swojego kleryka i wskazał mu gestem stół z napojami chłodzącymi, który przeobraził się już w śmietnik resztek, obślizgłych od tłuszczu czarek i paru pieczonych gołąbków, wyglądających zresztą jakby zbyt długo trzymano je w piecu. Apollo skierował się ku resztkom ponczu w dzbanie z chochlą, przyjrzał się martwemu karaluchowi pływającemu wśród przypraw i w zamyśleniu podał najpierw czarkę bratu Klaretowi, kiedy kleryk stanął obok niego.
— Dziękuję, messer — powiedział Klaret, który nie zauważył karalucha. — Chciałeś mnie zobaczyć, panie.
— Jak tylko skończy się przyjęcie. U mnie. Sarkał wrócił żywy.
— Och!
— Nigdy nie słyszałem bardziej wymownego „och”. Przypuszczam więc, że pojmujesz, co to za sobą pociąga?
— Bez wątpienia, messer. Oznacza, że układ był ze strony Hannegana podstępem i że zamierza wykorzystać go przeciwko…
— Sza! Później. — Oczy Apolla zasygnalizowały zbliżanie się jakiegoś słuchacza i kleryk napełnił powtórnie swoją czarkę. Całe jego zainteresowanie skupiło się teraz na ponczu i nie patrzył na szczupłą, ubraną w suknię z mory postać, która kroczyła w ich stronę od wejścia. Apollo uśmiechnął się oficjalnie i ukłonił mężczyźnie. Wymienili krótki i najwyraźniej chłodny uścisk dłoni.
— No, no, thon Taddeo — rzekł kapłan — twoja obecność zdumiewa mnie. Myślałem, że wystrzegasz się tego rodzaju świątecznych zgromadzeń. Cóż szczególnego jest w tym właśnie, że przyciągnęło tak wybitnego człowieka? — Uniósł brwi, okazując drwiące zaniepokojenie.
— Ty jesteś, oczywiście, tą atrakcją — oznajmił nowo przybyły, dostosowując się do ironii Apolla — i oczywiście jedynym powodem mojego przybycia.
— Ja? — Udał zaskoczenie, chociaż stwierdzenie zapewne nie mijało się z prawdą. Przyjęcie weselne własnej siostry przyrodniej nie było tego rodzaju okazją, żeby thon Taddeo zechciał przywdziać obowiązujący strój i opuścić surowe sale kolegium.
— Właściwie szukam cię od samego rana. Powiedziano mi, że będziesz tutaj. W przeciwnym razie… — Rozejrzał się po sali bankietowej i prychnął z irytacją.
To prychnięcie zakłóciło fascynację przykuwającą spojrzenie brata Klareta do wazy z ponczem i brat Klaret odwrócił się, żeby złożyć ukłon thonowi.
— Zechcesz napić się ponczu, thonie Taddeo? — spytał, podając pełną czarkę.
Uczony przyjął kielich ze skinieniem głowy i osuszył go duszkiem.
— Chciałem trochę dokładniej wypytać o leibowitzańskie dokumenty, które omawialiśmy — rzekł do Marcusa Apolla. — Dostałem list od człowieka imieniem Kornhoer, z opactwa. Zapewnia, że mają pisemne dokumenty, które trzeba datować na ostatnie lata europejsko-amerykańskiej cywilizacji.
Jeśli fakt, że kilka miesięcy temu sam właśnie o tym zapewniał uczonego, był dla Apolla irytujący, wyraz jego twarzy nie ujawnił tego uczucia.
— Tak — oznajmił. — Mówiono mi, że są całkowicie autentyczne.
— Jeśli tak, to zadziwiające i tajemnicze, że nikt o nich nie słyszał. Ale mniejsza z tym. Kornhoer sporządził spis pewnej liczby dokumentów i tekstów, które, jak twierdzą, mają i opisał je. Jeśli naprawdę istnieją, muszą je zobaczyć.
— Ach tak?
— Tak. Jeśli to mistyfikacja, trzeba ją ujawnić. Jeśli zaśnie, dane mogą okazać się bezcenne.
Monsinior zmarszczył brwi.
— Zapewniam cię, że nie ma mowy o mistyfikacji — oznajmił oschle.
— Do spisu dołączone było zaproszenie do odwiedzenia opactwa i zbadania dokumentów. Oczywiście słyszeli tam o mnie.
— Niekoniecznie — oznajmił Apollo, nie mogąc oprzeć się pokusie skorzystania ze sposobności. — Nie roztrząsają zbył uważnie kwestii, kto czyta ich księgi, jeśli tylko myje przedtem ręce i nie przywłaszcza sobie ich własności.
Uczony obrzucił go spojrzeniem pełnym gniewu. Sugestia, że ktoś wykształcony mógł nigdy nie słyszeć jego imienia, wcale mu się nie spodobała.
— Ależ tak, oczywiście! — ciągnął łagodnie Apollo. — To żaden kłopot. Przyjmij ich zaproszenie, udaj się do opactwa i zbadaj tamtejsze zabytki. Powitają cię z radością.
Uczony poczuł się zirytowany tą propozycją.
— I mam podróżować przez równinę w czasie, kiedy szczep Szalonego Niedźwiedzia jest… — thon Taddeo nagle przerwał.
— Co mówiłeś? — nalegał Apollo, nie okazując szczególnego zainteresowania, aczkolwiek żyła na jego skroni zaczęła pulsować, kiedy patrzył wyczekująco na thona Taddeo.
— Tyle tylko, że to długa i niebezpieczna wyprawa i nie mogę sobie pozwolić na sześciomiesięczną nieobecność w kolegium. Chciałbym omówić możliwość wysłania dobrze uzbrojonego oddziału gwardzistów naszego naczelnika, by sprowadzili dokumenty w celu ich zbadania.
Apollo stłumił uśmiech. Czuł dziecinną chęć, żeby kopnąć uczonego w goleń.
— Przykro mi — oznajmił uprzejmie — ale to całkowicie niemożliwe. Zresztą ta sprawa wykracza poza moje kompetencje i niestety, nie mogę służyć ci pomocą.
— Dlaczego? — spytał thon Taddeo. — Czyż nie jesteś nuncjuszem przy dworze Hannegana?
— Otóż to. Reprezentuję Nowy Rzym, nie zaś zakon mnisi. Kierowanie opactwem jest w rękach opata.
— Wystarczy jednak odrobina nacisku z Nowego Rzymu… Impuls kopnięcia w goleń natychmiast pojawił się znowu.