Pewnie myśli o naszym klasztorze jako o więzieniu — rozważał opat. — Może ma jakieś wspomnienia gorzkie, na pół zatarte, a nawet takie, które wzięły się po prostu z wyobraźni.
— „…ziarna niezgody w łonie nowej warstwy oświeconej — ciągnął lektor. — Tak więc miej baczenie i wypatruj objawów.
Ale z drugiej strony nie tylko Jego Zwierzchność, ale również nakazy miłosierdzia i sprawiedliwości każą mi polecić Ci go jako człowieka o dobrych zamiarach, a przynajmniej jako niezłośliwe dziecko, człowieka nie różniącego się od większości tych wykształconych i grzecznych w obejściu pogan (a wbrew wszystkiemu uczynią z siebie pogan). Będzie zachowywał się poprawnie, jeśli okażesz stanowczość, ale bądź ostrożny, przyjacielu. Jego umysł jest tak naładowany jak muszkiet, który może wypalić nie wiadomo w jakim kierunku. Ufam jednakże, iż obcowanie z nim przez jakiś czas nie będzie zbytnio ciężką próbą dla twojej pomysłowości i gościnności.
Quidam mihi calix nuper expletur, Paule. Precamini ergo Deum facere me fortiorem. Metuo ut hic pereat. Spero te et fratres saepius oraturos esse pro tremescente Marco Apolline. Valete in Christo, amici.
Texarkanae datum est Octava Ss Petri et Pauli, Anno domini termillesimo…[46]
— Pokaż raz jeszcze pieczęć — polecił opat.
Mnich podał mu zwój. Dom Paulo przysunął go do twarzy, żeby przyjrzeć się zamazanym literom odbitym u dołu pergaminu źle zamoczoną w tuszu drewnianą pieczęcią.
PARAFOWANY PRZEZ HANNEGANAII, Z ŁASKI BOGA
NACZELNIKA WŁADCY TEKSARKANY, OBROŃCY
WIARY I NAJWYŻSZEGO
VAQUERO RÓWNIN.
JEGO ZNAK: X
— Zastanawiam się, czy Jego Zwierzchność kazał, by ktoś przeczytał mu ten list? — zatroszczył się opat.
— Czyż list zostałby wysłany, gdyby tak było?
— Przypuszczam, że nie. Ale lekkomyślne drwienie prosto w nos z nieuctwa naczelnika nie pasuje mi do Marcusa Apolla, chyba że w ten sposób chciał coś nam przekazać miedzy wierszami, a nie potrafił znaleźć bezpiecznego sposobu, żeby to powiedzieć. Ta ostatnia część dotycząca jego obawy, że nie będzie mu oszczędzony kielich. Widać jasno, że coś budzi jego troskę, ale co? To niepodobne do Marcusa, to ani trochę do niego niepodobne.
Od przybycia listu minęło już wiele tygodni. Podczas tych tygodni dom Paulo spał źle, cierpiał na nawrót starych dolegliwości gastrycznych, za bardzo gryzł się przeszłością, jakby szukając w niej czegoś, co mogło być zrobione inaczej, i zapobiec przyszłości. Jakiej przyszłości? — sam sobie zadawał to pytanie. Wydawało się, że nie ma żadnych logicznych powodów, żeby spodziewać się kłopotów. Spory między mnichami a mieszkańcami miasteczka całkowicie ustały. Od północy i wschodu nie dochodziły żadne oznaki niepokojów wśród plemion pasterskich. Cesarskie Denver nie nalegało na płacenie podatków przez zgromadzenia zakonne. Nie było w okolicy żadnego wojska. Oaza nadal dostarczała wody. Wydawało się, że nie zachodzi obawa epidemii wśród zwierząt albo ludzi. Plony kukurydzy zapowiadały się tego roku dobrze na nawodnionych polach. Pojawiały się, w świecie oznaki postępu i miasto Sanly Bowitts osiągnęło nieprawdopodobny procent umiejących czytać, a mianowicie osiemdziesiąt od sta, za co mieszkańcy mogli, choć tego nie czynili, podziękować mnichom z zakonu braci leibowitzan.
A jednak dręczyło go jakieś przeczucie. Nie znana z imienia groźba czaiła się tuż za widnokręgiem, groźba, że słońce już nigdy nie wzejdzie. Uczucie to nękało go niby rój wygłodniałego robactwa, które brzęczy wokół twarzy wędrowca na rozpalonej od słońca pustyni. Wyczuwał coś bezpośrednio bliskiego, bezlitosnego, bezrozumnego, coś wijącego się jak oszalały od upału grzechotnik gotowy zaatakować gałąź unoszonej przez wiatr pustynnej rośliny.
Próbuję zmagać się z diabłem — doszedł do wniosku opat — ale diabeł wymyka się. Diabeł opata był raczej mały, jak na diabla, Sięgał mu do kolan, ale ważył dziesięć ton i miał siłę pięciuset wołów. Nie kierowała nim niegodziwość, jak to sobie wyobrażał Paulo, gdyż w stopniu nieporównywalnie większym pchał go oszalały mus, przywodzący na myśl wściekłego psa. Przegryzał się przez mięso, kości i paznokcie po prostu dlatego, że sam siebie skazał na potępienie, a potępienie budziło potępieńcze łaknienie. Był zły, musiał bowiem być zaprzeczeniem Dobra i to przeczenie stało się cząstką jego istoty lub też w owej istocie dziurą. Gdzieś tam — rozmyślał dom Paulo — przedziera się przez morze ludzi, zostawiając za sobą krwawą bruzdę.
Cóż to za nonsens, starcze! — strofował sam siebie. Męczy cię już życie, więc sama zmiana wydaje ci się złem, czyż nie tak? Bo wszelka zmiana zakłóca śmiertelny spokój, w jakim pogrążył się człowiek znużony życiem. Och, to prawda, istnieje diabeł, lecz nie więcej dawaj mu wiary, niż mu się w jego potępieniu należy. Czyżbyś był aż tak zmęczony życiem, stary okazie sprzed Potopu?
Ale złe przeczucia nie przemijały.
— Czy przypuszczasz, że sępy rozszarpały już starego Eleazara? — zapytał spokojny głos tuż obok.
Dom Paulo wzdrygnął się i w gasnącym wieczornym świetle spojrzał do tyłu. Głos należał do ojca Gaulta, jego przeora i prawdopodobnego następcy. Stał z zakłopotaną miną, przebierając palcami po ziarenkach różańca, gdyż zakłócił starcowi samotność.
— Eleazara? Masz na myśli Beniamina? Czy doszły cię ostatnio o nim jakieś słuchy?
— No nie, ojcze opacie. — Roześmiał się z zakłopotaniem. — Miałem tylko wrażenie, że patrzysz w stronę płaskowyżu, i pomyślałem, że zachodzisz w głowę, co też stało się ze Starym Żydem. — Spojrzał ku zachodowi, w stronę góry w kształcie kowadła, rysującej się na szarym tle nieba. Wzbija się stamtąd wstęga dymu, więc chyba nadal żyje.
— „Chyba” nie wystarczy — powiedział szorstko dom Paulo. — Pojadę tam, żeby go odwiedzić.
— Mówisz tak, jakbyś wybierał się tam jeszcze dzisiaj — zachichotał Gault.
— Jutro lub pojutrze.
— Bądź ostrożny. Powiadają, że rzuca kamieniami w tych, którzy pną się w jego stronę.
— Nie widziałem go od pięciu lat — wyznał opat. — I wstydzę się tego. Jest samotny. Pojadę.
— Skoro czuje się samotny, dlaczego tak mu zależy na tym, żeby żyć jak pustelnik?
— Aby uciec od samotności. Samotności w młodym świecie. Młody kapłan roześmiał się.
— Może to ma jakiś sens dla niego, domne, ale ja tego nie rozumiem.
— Zrozumiesz, kiedy będziesz w jego albo moim wieku.
— Nie spodziewam się żyć tak długo. On twierdzi, że przeżył kilka tysiącleci.
Opat uśmiechnął się.
— A wiesz, ja wcale nie potrafię podważyć jego twierdzenia, Poznałem go, kiedy byłem nowicjuszem, całe pięćdziesiąt lat temu, i przysiągłbym, że już wtedy wyglądał równie staro jak dzisiaj. Musi mieć dobrze ponad sto lat.
— Powiada, że trzy tysiące dwieście dziewięć. A czasem nawet więcej. Myślę, że sam w to nie wierzy. Osobliwe szaleństwo.
— Wcale nie jestem pewien, czy jest szalony, ojcze. Po prostu trochę mu się pomieszało w głowie. W jakiej sprawie chciałeś mnie widzieć?
46
Jakiś kielich właśnie się dla mnie napełnia, Pawle. Módlcie się zatem, aby Bóg uczynił mnie mocniejszym. Boję się, że ten zginie. Mam nadzieje, że Ty i bracia będziecie się modlić za zalęknionego Marka Appolina. Pozostańcie w Chrystusie, przyjaciele.
Dano w Teksarkanie, w oktawie świętych Piotra i Pawia, w roku pańskim 3000.