— Trzy drobne kwestie. Po pierwsze, w jaki sposób wywabimy Poetę z apartamentów królewskich przed przybyciem thona Taddeo? Zjawi się tu za kilka dni, a Poeta zapuścił korzenie.
— Poradzę sobie z jegomościem Poetą. Co jeszcze?
— Nieszpory. Czy będziesz w kościele?
— Przyjdę dopiero na kompletę. Zastąpisz mnie. To wszystko?
— Kłótnia w suterenie. W sprawie eksperymentu brata Kornhoera.
— O co tu chodzi?
— Sedno tej głupiej sprawy tkwi, zdaje się, w tym, że brat Armbruster zajął postawę vespero mundi expectando[47], według zaś brata Kornhoera mamy brzask milenium. Kornhoer usunął jakieś sprzęty, żeby zyskać miejsce na swoje urządzenia. Armbruster wrzeszczy: Potępienie! Brat Kornhoer wrzeszczy: Postęp! i zaczynają skakać sobie do oczu. Potem przychodzą zagniewani do mnie, żebym rozstrzygnął spór. Zbeształem ich za to, że stracili panowanie nad sobą. Spotulnieli i przymilali się jeden do drugiego przez dziesięć minut. Sześć godzin później cały parter drżał od ukochanego okrzyku brata Armbrustera: Potępienie! rozbrzmiewającego na dole w bibliotece. Mogę uśmierzyć sprzeczkę, ale wygląda na to, że chodzi tu o sprawy zasadnicze.
— Na zasadniczy wyłom we właściwym zachowaniu, powiedziałbym. Cóż mam według ciebie z tym uczynić? Wykluczyć ich od stołu?
— Jeszcze nie, ale mógłbyś ich ostrzec.
— No dobrze. Zajmę się tym. Czy to już wszystko?
— Wszystko, domne, — Ruszył, ale po chwili przystanął. — Och, przy okazji. Czy mniemasz, że wynalazek brata Kornhoera będzie działał?
— Mam nadzieję, że nie! — warknął opat.
Ojciec Gault wyglądał na zaskoczonego.
— Czemuż więc pozwalamy mu…
— Ponieważ najpierw byłem zaciekawiony. Ale to dzieło wzbudza teraz tyle podniecenia, że żałuję, iż pozwoliłem mu je rozpocząć.
— Czemuż więc go nie powstrzymasz?
— Ponieważ mam nadzieję, że sam sprowadzi całą rzecz do niedorzeczności, bez żadnej pomocy z mojej strony. Jeśli mu się nie uda, klęskę poniesie dokładnie w momencie przybycia thona Taddeo. Byłaby to najwłaściwsza forma umartwienia dla brata Kornhoera, przypomniałaby mu bowiem o jego powołaniu, zanim zacznie myśleć, że został wezwany do życia zakonnego przede wszystkim po to, żeby budować w klasztornej suterenie generatory esencji elektrycznej.
— Ale przyznasz, ojcze opacie, że gdyby mu się udało, byłoby to niemałe osiągnięcie.
— Nie muszę niczego przyznawać — oznajmił zwięźle dom Paulo.
Kiedy Gault odszedł, opat po krótkim wahaniu postanowił najpierw rozstrzygnąć problem jegomościa Poety, a dopiero potem spór „Potępienie kontra Postęp”. Najprościej byłoby, gdyby Poeta opuścił apartament królewski, a najlepiej w ogóle opactwo i sąsiedztwo opactwa, gdyby znalazł się poza zasięgiem wzroku, słuchu i rozumu. Ale nikt nie może oczekiwać najprostszego rozwiązania, kiedy w grę wchodzi pozbycie się jegomościa Poety.
Opat zszedł z muru i ruszył przez dziedziniec w stronę domu gościnnego. Kierował się wyczuciem, bo budynki były bryłami cienia w świetle gwiazd i tylko w niewielu oknach błyszczało światło świeczki. W oknie apartamentu królewskiego było ciemno, ale Poeta trzymał się osobliwego rozkładu dnia i mógł być o tej porze u siebie.
Wewnątrz budynku namacał właściwe drzwi, znalazł je i zastukał. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, tylko cichutki beczący dźwięk, który niekoniecznie dochodził z apartamentu. Zastukał raz jeszcze, a wreszcie nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się.
Słabe, czerwonawe światło od węgli drzewnych rozpraszało nieco ciemność. W izbie cuchnęło nieświeżym jadłem.
— Poeta?
Znowu słabe pobekiwanie, ale tym razem bliżej. Podszedł do piecyka, pogrzebał w rozżarzonych węglach i przypalił smolną drzazgę. Rozejrzał się dokoła i zadrżał na widok śmietnika, w jaki przemieniła się izba. Była pusta. Przeniósł płomień do lampki oliwnej i poszedł obejrzeć resztę apartamentu. Trzeba go będzie starannie wyszorować i okadzić (być może także wyegzorcyzmować), zanim wprowadzi się tutaj thon Taddeo. Zamierzał zapędzić jegomościa Poetę do zrobienia porządków, ale zdawał sobie sprawę, że szansę na to są znikome.
W drugim pokoju dom Paulo nagle poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Przystanął i powoli rozejrzał się dokoła.
Ze stojącego na półce naczynia z wodą wpatrywało się w niego samotne oko! Skinął poufale w jego kierunku i poszedł dalej.
W trzecim pokoju zobaczył kozę. Dotychczas nie miał szczęścia zawrzeć z nią znajomości.
Koza stała sobie na wysokiej szafce, chrupiąc nać rzepy. Wyglądała jak mała odmiana kozicy górskiej, ale miała łysy łeb, który w świetle lampki robił wrażenie, jakby był jasnoniebieski. Bez wątpienia była wybrykiem natury.
— Poeta? — zapytał łagodnie, patrząc prosto na kozę i dotykając ręką pektorału.
— Tutaj — ozwał się głos z czwartego pokoju.
Dom Paulo westchnął z ulgą. Koza dalej chrupała nać. Była to doprawdy obrzydliwa myśl — przemknęło mu przez głowę.
Poeta leżał niedbale na łóżku, z butelką wina w zasięgu ręki. Z irytacją mrugnął na światło swoim jedynym zdrowym okiem.
— Spałem — poskarżył się, zakładając czarną opaskę na oko i sięgając po butelkę.
— Więc się obudź. Wyprowadzisz się stąd bez zwłoki. Jeszcze dzisiejszego wieczoru. Położysz swoje rzeczy w sieni, żeby można było przewietrzyć apartament. Będziesz spał w celi stajennego, jeśli już to konieczne. Rano przyjdziesz, żeby wszystko wyszorować.
Poeta wyglądał przez chwilę jak wymięta lilia, potem sięgnął po coś pod koc. Wyciągnął pięść i patrzył na nią w zamyśleniu.
— Kto używał ostatnio tej kwatery? — spytał.
— Monsinior Longi. Dlaczego pytasz?
— Zastanawiam się, kto przywiózł pluskwy. — Otworzył pięść, chwycił w dwa palce coś, co spoczywało na jego dłoni, rozgniótł to między paznokciami i odrzucił. — Thon Taddeo może je sobie wziąć. Ja nie chcę. Pożerały mnie żywcem, odkąd się tu sprowadziłem. Zamierzałem się wynieść, ale teraz, kiedy zaproponowałeś mi z powrotem starą celę, będę szczęśliwy…
— Nie miałem zamiaru…
— …mogąc jeszcze trochę korzystać z waszej gościnności. Oczywiście, dopóki nie skończę swojej książki.
— Jakiej książki? Mniejsza zresztą z tym. Po prostu zabierz stąd swoje rzeczy.
— Teraz?
— Teraz.
— Dobrze. Nie sądzę, żebym był w stanie znieść te pluskwy choćby przez jeszcze jedną noc. — Poeta zsunął się z łóżka i stanął, żeby się napić.
— Daj to wino — zażądał opat.
— Jasne. Napij się. To niezły rocznik.
— Dziękuję; przecież ukradłeś je z naszych piwnic. Tak się składa, że jest to wino mszalne. Czy przyszło ci to do głowy?
— Nie było konsekrowane.
— Jestem zaskoczony, żeś o tym pomyślał. — Dom Paulo wziął do ręki butelkę.
— Zresztą go nie ukradłem. Ja…
— Mniejsza o wino. Komu ukradłeś kozę?
— Nie ukradłem jej — wyjaśnił z rozżaleniem Poeta.
— Po prostu się zmaterializowała?
— Był to dar, reveredissime.
— Od kogo?
— Od drogiego przyjaciela, domnissime.
— Od czyjego drogiego przyjaciela?
— Mojego, panie.
— To brzmi jak paradoks, gdzie bowiem…
— Chodzi o Beniamina, panie.