— Czy to możliwe?
— Mówiło się o tym, ojcze opacie.
— Rząd wie. Chroni się nas przed zbiorową histerią. Czyż nie tak to nazywają? Maniacy! Świat jest w stanie chronicznego kryzysu od pięćdziesięciu lat. Pięćdziesięciu? Co ja mówię? Tkwi w nim od samego początku, ale jakieś pół wieku temu stało się to prawie nie do zniesienia. I dlaczego, na miłość boską? Co jest podstawową przyczyną zadrażnień, istotą napięcia? Filozofia polityczna? Gospodarka? Nacisk demograficzny? Rozbieżności w zakresie kultury i wiary? Jeśli zadasz to pytanie dwunastu ekspertom, uzyskasz dwanaście różnych odpowiedzi. I znowu ten Lucyfer. Czy istnieją, bracie, gatunki szalone z przyrodzenia? Jeśli urodzimy się jako szaleńcy, jakąż możemy mieć nadzieję na niebo? Wyłącznie poprzez wiarę? Czy może żadnej wiary nie ma? Boże, wybacz, nie to miałem na myśli. Posłuchaj, Joszuo…
— Słucham, ojcze.
— Jak tylko zamkniesz swój kramik, przyjdź tutaj… Ten radiogram… muszę posłać brata Pata do miasta, niech go tam przetłumaczą i wyślę go zwykłą linią. Chcę, żebyś tu był, kiedy przyjdzie odpowiedź. Czy wiesz, o co chodzi?
Brat Joszua potrząsnął głową.
— Quo peregrinatur grex.
Z twarzy mnicha odpłynęła cała krew.
— Wprowadzamy go w życie, domne?
— Po prostu próbuję dowiedzieć się, jaki jest status planu. Nikomu o tym nie wspominaj. Oczywiście zostałeś przewidziany. Przyjdź, kiedy skończysz.
— Na pewno.
— Chris'tecum[79].
— Cum spiri'tuo[80].
Połączenie zostało przerwane, ekran zgasł. W pomieszczeniu było ciepło, ale Joszua zadrżał. Wyjrzał przez okno na przedwczesny zmierzch, mroczny od pyłu. Sięgał spojrzeniem zaledwie do osłony przeciwburzowej przy autostradzie i do ruchomych świetlistych obłoków zawieszonych w pełnym pyłu powietrzu przez reflektory przejeżdżających jedna za drugą ciężarówek. Po chwili uświadomił sobie, że ktoś stoi przy bramie, gdzie droga dojazdowa kończyła się kołowrotem. Niewyraźna sylwetka wyłaniała się za każdym razem, kiedy rozbłyskiwały defilujące świetlne aureole. Joszua znowu zadrżał.
Tą sylwetką była bez najmniejszej wątpliwości pani Grales. Nikogo innego nie dałoby się rozpoznać przy tak marnej widoczności, ale kształt zakapturzonego tobołka na jej lewym ramieniu i sposób pochylenia głowy w prawo wskazywały jednoznacznie na starą panią Grales. Mnich zasłonił okno i zasłonił światło. Deformacja u starej kobiety nie była dla niego odpychająca; świat przyzwyczaił się do tego rodzaju genetycznych wybryków. On sam miał jeszcze na lewej dłoni maleńką bliznę w miejscu, z którego w dzieciństwie usunięto mu szósty palec. Ale dziedzictwo Diluvium Ignis było czymś, o czym wolał w tej chwili zapomnieć, a pani Grales należała do najbardziej rzucających się w oczy spadkobierców Potopu Płomieni.
Dotknął stojącego na stole globusa. Obrócił go tak, że Pacyfik i wschodnia Azja odpłynęły. Dokąd? Właśnie, dokąd? Wprawił globus w szybsze obroty, klepiąc go lekko raz po razie, tak że świat zaczął wirować niby koło ruletki, coraz szybciej i szybciej, aż kontynenty i oceany rozmazały się. Obstawiajcie, panowie i panie. Dokąd? Zatrzymał globus kciukiem. Bańko: wygrały Indie. To należy do szanownej pani. Wróżenie na chybił trafił. Znowu wprawił globus w obrót, aż zazgrzytały trzpienie; dni przemykały jak najkrótsze chwile… W odwrotną stronę — zdał sobie nagle sprawę. Gdyby matka Gaja wirowała w tym kierunku, słońce wstawałoby na zachodzie, a zachodziło na wschodzie. Odwrócony bieg czasu? Rzekł imiennik mojego imiennika: „Słońce naprzeciw Gabaonu, nie ruszaj się, a Księżycu naprzeciw doliny…” zaiste, zgrabna sztuczka i użyteczna także w naszych czasach. „Cofnij się, o Słońce, et tu Luna, recedite in orbitas reversas…[81]” Nadal obracał globus w przeciwnym kierunku, jakby z nadzieją że simulacrum[82] Ziemi zawładnęło Chronosem, by cofnąć czas. Jedna trzecia z miliona obrotów mogłaby przebiec wystarczającą liczbę dni, by wrócić Diluvium Ignis. Lepiej zastosować silnik i obrócić ją z powrotem do początków człowieka. Raz jeszcze zatrzymał kciukiem globus. Jeszcze jedna wróżba na chybił trafił.
Ociągał się jednak z wyjściem, bo bał się powrotu do „domu”. Ów dom znajdował się po drugiej stronie autostrady, wśród nawiedzanych przez zjawy sieni starych budynków, w których ścianach nadal tkwiły kamienie będące gruzem pozostałym po martwej od osiemnastu wieków cywilizacji. Przejście przez autostradę do starego opactwa było jak przeniesienie się do starego eonu. Tutaj, w nowych budynkach ze szkła i aluminium, jest człowiekiem techniki pracującym przy laboratoryjnym stole, a wydarzenia to tylko zjawiska, które trzeba obserwować, zadając sobie pytanie: „Jak?”, nie pytając zaś: „Dlaczego?” Po tej stronie szosy opad Lucyfera był tylko konkluzją wynikającą z chłodnej arytmetyki, ze stukotu liczników promieniowania, z nagłego przesunięcia rysika sejsmografu. Ale w starym opactwie Joszua przestawał być technikiem. Tam był Chrystusowym mnichem. Tam pytanie brzmiałoby: „Dlaczego, Panie, dlaczego?” Ale pytanie już się pojawiło i opat powiedział: „Przyjdź do mnie”.
Joszua sięgnął po swój tobołek i poszedł wykonać polecenie swojego zwierzchnika. Żeby uniknąć spotkania z panią Grales, wykorzystał przejście podziemne. Nie był to czas odpowiedni na uprzejmą konwersację z dwugłową kobietą od pomidorów.
25
Zapora tajności była już przerwana. Wielu nieustraszonych holenderskich chłopców zostało zniesionych przez szalejący przypływ; fala przypływu zniosła ich poza Teksarkanędo wiejskich posiadłości, gdzie nie było do nich dostępu i możliwości uzyskania komentarza. Inni wytrwali na swoich stanowiskach i z wielkim poświeceniem próbowali powstrzymać nowe przecieki. Ale fakt, że z wiatrem opadły pewne izotopy, doprowadził do powstania powiedzonka, które powtarzano sobie na rogach ulic i wypisywano krzyczącymi literami na transparentach: UPADŁ LUCYFER.
Minister obrony w swoim nienagannym mundurze, ucharakteryzowany bez zarzutu, z niezmąconym spokojem stanął znowu przed bractwem dziennikarskim. Tym razem konferencja prasowa była transmitowana na wszystkie kraje koalicji chrześcijańskiej.
Dziennikarka: Ekscelencja robi wrażenie raczej spokojnego w obliczu ostatnich wydarzeń. Dwukrotnie pogwałcono prawo międzynarodowe, przy czym w obu przypadkach chodziło o działania zdefiniowane w układzie jako akty wojny. Czy to ani trochę nie martwi ministra wojny?
Minister obrony: Proszę pani, jak pani dobrze wie, nie mamy Ministerstwa Wojny. Mamy natomiast Ministerstwo Obrony. O ile wiem, doszło tylko do jednokrotnego pogwałcenia prawa międzynarodowego. Czy zechciałaby pani zapoznać mnie z drugim przypadkiem?
Dziennikarka: O którym pan nie wie? O katastrofie w Itu Wan czy o ostrzegawczym wybuchu na dalekim południowym Pacyfiku?
Minister obrony (nagle surowo): Z pewnością nie ma pani żadnych zamiarów antypaństwowych, ale to pytanie wspiera, a być może nawet potwierdza całkowicie fałszywe oskarżenie wysuwane przez Azję i mówiące, że tak zwana katastrofa w Itu Wan była wynikiem naszych, nie zaś ich, prób z bronią.
Dziennikarka: Skoro tak, proszę wsadzić mnie do więzienia. Pytanie oparte było na bezstronnym raporcie, który dotarł z Bliskiego Wschodu i stwierdzał, że katastrofa w Itu Wan to wynik przebicia się na powierzchnię ziemi podziemnego wybuchu dokonanego w ramach azjatyckich prób nuklearnych. Ten sam raport powiada, że próba w Itu Wan została dostrzeżona przez nasze satelity i że natychmiastową odpowiedzią był ostrzegawczy wystrzał kosmos-Ziemia na południowy wschód od Nowej Zelandii. Proszę mi więc, w związku z pańskimi sugestiami, powiedzieć, czy klęska w Itu Wan była wynikiem naszych prób z bronią nuklearną?