Выбрать главу

Do loży zbliżył się Hartner i przywitał się z Mockiem, przerywając mu rozmyślania nad źródłami ludzkiej motywacji.

– Mam już dwunastu ludzi w mojej grupie. Głównie profesorowie gimnazjalni – powiedział zadowolony, odbierając od kelnera kartę dań. – Nikt nie odmówił. Skusiło ich chyba wysokie honorarium. Von Schroetter pozwolił mi zwerbować tylko ośmiu ekspertów. Musiałem zatem wymyślić jakieś kryteria selekcji. Zażądałem więc od każdego z nich krótkiej charakterystyki swej pracy naukowej i spisu publikacji. Teraz decyzja należy do pana, panie radco. Dla mnie na przekąskę dwa kesselwursty, a potem kotlet cielęcy z jajkiem i sardelką – zwrócił się do kelnera, który stał grzecznie, czekając na zamówienie Mocka.

– Teraz pan…

– Taak… – mruknął radca. – Dla mnie dorsz w maśle musztardowym i węgorz w galarecie z pieczonymi kartoflami. Tak, to wszystko – spojrzał na Hartnera. – Ma pan rację, teraz kolej na mnie. Prześwietlę ich, a jeśli wynik będzie niekorzystny, nie będziemy marnować na nich pieniędzy burmistrza. Ale, ale… Niepotrzebnie zakładam, że nie przyjmiemy kogoś do grupy. Sam nie wiem, co mogłoby zdyskwalifikować spokojnych nauczycieli, których pan zebrał… Chyba że…

Mock spojrzał na listę Hartnera, potem wczytał się w spisy publikacji i stał się odporny na wszelkie impulsy. Nie widział zakąsek stawianych przed nim przez kelnera, nie czuł zapachu tytoniu, nie słyszał szczękania sztućców ani syku piwa nalewanego z beczek. Widział jedynie dwa nazwiska, które były wspólne dla list leżących przed nim, w tych nazwiskach krzyżował się okultyzm z miłością do śląskiej ziemi ojczystej, skomplikowane ludzkie motywacje stawały się proste i wyraziste, a ludzkie cele – jednoznaczne i zbrodnicze.

– Niech pan posłucha, doktorze Hartner – Mock odzyskał panowanie nad zmysłami. – Pamięta pan, że oprócz Gelfrerta ośmiu mężów pożyczało w Bibliotece Miejskiej Antiquitates Silesiacae Barthesiusa. Byli to viri Leopoldini [20]: Urban Papst, czyli papież Urban VIII, Franz Wentzl, Peter Canisius, Johann Carmer, Carl von Hoym. A teraz mamy ciekawego kandydata do zespołu: profesora Ericha Hockermanna, członka Towarzystwa Miłośników Śląskiej Ziemi Rodzimej i autora monografii o sławnych mężach, których portrety można podziwiać w Auli Leopoldyńskiej. (Jak to dobrze, że polecił pan kandydatom sporządzenie bibliografii swoich prac!) Nazwiska tych mężów widnieją w rejestrze wypożyczeń. Dlaczego one tam się znalazły? Mogły wyjść spod pióra kogoś, kto o nich myśli, kto się nimi zajmuje. A któż może się bardziej nimi zajmować niż autor monografii o nich? – Mock poczuł jednocześnie kłujący ból w szyi, drapanie w gardle i uciskanie gorsetu. – Sądzę, że Hockermann czytał Barthesiusa w czytelni, a nie w domu i podpisywał się nazwiskami mężów leopoldyńskich. Jeśliby Hockermann chciał pożyczyć Barthesiusa do domu, mógłby to uczynić o wiele łatwiej niż Gelfrert, podpisując się własnym nazwiskiem. Jest przecież profesorem gimnazjalnym! Wyjaśnienie jest jedno: nie chciał, by ktoś wiedział, że studiuje ten starodruk – Mock spojrzał z żalem na stygnącego dorsza i wywód kontynuował szeptem. – Natomiast w wypadku pracownika archiwum miejskiego, Wilhelma Diehlsena, nie trzeba zbytnio się wysilać, by uznać go za podejrzanego. Jest członkiem stowarzyszenia okultystycznego Wrocławskie Towarzystwo Badań Parapsychicznych, jak wynika z listy Domagalli.

Mock przerwał i zabrał się do stygnącej ryby.

– I co z nimi zrobimy? – Hartner wpatrywał się w swego rozmówcę mocno oszołomiony. – Nie przyjmiemy ich do zespołu?

– Owszem, przyjmiemy – w ustach Mocka rozpływał się węgorz w gęstych kroplach galarety – po to, by uważnie obserwować ich ekspertyzy. Moi ludzie nie będą ich spuszczać z oczu. Podobnie jak wszystkich pańskich ekspertów. Jeśli mają coś wspólnego ze zbrodniami, będą starali się nas oszukać, podać inną datę, abyśmy na nikogo nie mogli zastawić pułapki. Ktoś będzie musiał codziennie, powoli i dokładnie sprawdzać ich wyniki… W tajemnicy, poza godzinami pracy zespołu… I to teraz, przed świętami…

– Moja żona wyjeżdża dziś do Polski, do swoich rodziców, na święta – powiedział z uśmiechem Hartner, zapalając poobiedniego papierosa. – Mam do nich dołączyć w Wigilię. Dla mnie jeszcze jedno piwo – polecił kelnerowi, który przyplątał do stolika. – Dla pana też?

– Nie – Mockowi zdawało się, że słyszy obcy głos. – Dwa wystarczą na dzisiaj. Poza tym idę na wykład i nie mogę być pijany.

WROCŁAW, PIĄTEK 20 GRUDNIA, GODZINA SZÓSTA PO POŁUDNIU

Wymalowana na biało sala wykładowa we „Wrocławskiej Gminie Monistycznej” przy Grünstrasse nie mogła pomieścić wszystkich słuchaczy wierzących lub wątpiących w rychłe nadejście apokalipsy. Ci pierwsi oklaskiwali prelegenta wchodzącego właśnie na mównicę, ci drudzy wydymali pogardliwie wargi lub gwizdali. Mock, choć zdecydowanie identyfikował się z przeciwnikami apokalipsy, bił brawo z umiarkowanym entuzjazmem i przyglądał się publiczności. Większość stanowiły kobiety w wieku pobalzakowskim, gniewne i nadąsane, powtarzające nieustannie „taka jest prawda”, utwierdzające się we własnej niechęci do wszystkiego, co rozsadzało gorset ich zasad i nawyków. Nieliczni mężczyźni, głównie emeryci, śmiali się głośno, a w myślach powtarzali sformułowane już dużo wcześniej zarzuty wobec prelegenta. Było też kilka osób, które zdradzały oznaki choroby psychicznej. Młody człowiek otulony futrzanym kołnierzem sfatygowanego, kraciastego płaszcza podnosił wciąż rękę, a ponieważ nikt nie chciał udzielić mu głosu, siadał gwałtownie na krześle, kulił się, wypychał ku górze wąskie zaokrąglone plecy i odcinał się od reszty tłumu murem wściekłych spojrzeń. Pewien siedzący obok Mocka szpakowaty jegomość o wybitnie semickim wyglądzie przeglądał swoje notatki zaszyfrowane skomplikowanym systemem znaków i spoglądał czule na sąsiada, oczekując podziwu. Ponieważ Mock zachowywał kamienną twarz, mężczyzna ów prychał pogardliwie i próbował zainteresować tajemniczymi zapiskami sąsiadkę – tęgą staruchę, której piętrową fryzurę ozdabiał kapelusz wielkości żaglowca. W kącie, koło buchającego ciepłem pieca, przepychali się dwaj gimnazjaliści w wytartych mundurach pokrytych pod pachami kanciastymi liniami soli. Mock czuł, że odróżnia się od publiczności von Orloffa, i rozmyślał gorączkowo nad jakimiś próbami kamuflażu. Na szczęście wszystkie spojrzenia utkwione były w Aleksieja von Orloffa.

Mówca podniósł ręce i uspokoił klaszczącą i gwiżdżącą publiczność. Skręcona szczecina siwej brody sterczała wokół okrągłego i płaskiego oblicza zwieńczonego mongoloidalną fałdą. Małe, bystre oczy przesuwały się po twarzach publiki. Powoli. Od jednego słuchacza do drugiego. Kiedy prześlizgiwały się po twarzy Mocka, ten wyszczerzył zęby w entuzjastycznym uśmiechu. Jegomość siedzący obok poczuł w sąsiedzie bratnią duszę i schylił się ku niemu. Mock słuchał go ze zrozumieniem i kiwał głową z wyraźną aprobatą. Dalsze okazywanie przez radcę wyrazów sympatii zostało przerwane potężnym okrzykiem. W sali wykładowej rozległ się głos proroka.

вернуться

[20] Mężowie leopoldyńscy.