Выбрать главу

– Ten raport zawdzięczamy urzędnikom z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Sporządzili go na prośbę radcy kryminalnego Herberta Domagalli. Dysponują oni, niestety, jedynie życiorysem własnoręcznie napisanym przez naszego guru. Hrabia Aleksiej Konstantinowicz Orloff urodził się w roku 1857 roku w majątku Zołotoje Sioło koło Kiszyniowa. Pochodzi z zamożnej arystokratycznej rodziny. W 1875 ukończył w Sankt Petersburgu Szkołę Kadetów i rozpoczął służbę wojskową na Kaukazie. Nieoczekiwanie, w roku 1879, po wojnie z Turkami, porzucił karierę wojskową i wstąpił do seminarium duchownego w Tyflisie. Stamtąd usunięto go w 1881 roku za – jak to napisał – „brak pokory i umysłową samodzielność”. Przez następne dziesięć lat przebywa w Moskwie, gdzie publikuje powieść „Zaraza”, liczne broszury filozoficzne i artykuły w czasopismach. Można się domyślić, że utrzymuje go bogata familia – Mock przerwał i popatrzył uważnie na sennych słuchaczy. – Z jednego z tych artykułów był szczególnie dumny. Domagalla kazał przełożyć go na niemiecki i dołączył do raportu. Wczoraj przeczytałem go. Jest to, sit venia verbo [22], przerażająca religijna apoteoza zła i poniżenia – Mock przełknął ślinę obrzydzenia. – Każdy zbrodniarz powinien to przeczytać, a potem mordować, ciesząc się, że w chwili mordu jest w niemal namacalnym kontakcie z Bogiem…

Charakterystyka poglądów von Orloffa nie zrobiła na nikim – oprócz Hartnera – większego wrażenia. Mühlhaus orał szpikulcem w cybuchu, Reinert drzemał, Ehlers palił, a Kleinfeld z masochistyczną przyjemnością wydobywał z zęba nowe fale lekkiego bólu. Hartner gryzł się w język i dygotał.

– Von Orloff wyjeżdża w 1890 do Warszawy – kontynuował Mock – i podejmuje tam prywatną wojnę z katolicyzmem. Publikuje paszkwile na papiestwo i teologiczne artykuły polemizujące z katolickim pojęciem grzechu. Jeden z nich von Orloff dołączył do swojego życiorysu, i również dysponujemy jego przekładem. Twierdzi w nim, że od grzechu nie ma ucieczki, że grzechu nie można zmazać, że z grzechem należy żyć, a nawet grzech pielęgnować. Nasz guru był chyba agentem ochrany, tajnej policji carskiej, ponieważ w roku 1905 został postrzelony przez polskich bojowców. Ciężko go raniono i, jak pisze, tylko hospitalizacja w Niemczech ocaliła mu życie. W tymże roku trafia do Wrocławia, do szpitala „Bethanien”. Po opuszczeniu go i po rekonwalescencji podróżuje po Europie i w roku 1914 wraca do Wrocławia. Tu po wybuchu wojny, jako obywatel rosyjski, zostaje internowany i osadzony w więzieniu na Kletschkauerstrasse. Rok później wychodzi z więzienia, zakłada we Wrocławiu sektę Sepulchrum Mundi i prowadzi, jak twierdzi, badania historiozoficzne – Mock przerwał i postukał papierosem o srebrną papierośnicę. – Tyle życiorys. Teraz raporty ludzi Domagalli. Von Orloffem zainteresowali się ludzie z Wydziału II Prezydium Policji, po tym jak nawiązał on bliski kontakt z Wrocławskim Towarzystwem Badań Parapsychicznych, które było podejrzewane przez Domagallę o (uwaga!) stręczenie dzieci z sierocińca bogatym zboczeńcom. Podejrzenia o stręczycielstwo się nie potwierdziły, lecz von Orloff zagościł w naszych aktach. Aż do września tego roku było o nim cicho. Od października nadmiernie się zaktywizował. Daje dwa wykłady tygodniowo, podczas których bardzo się eksploatuje. To cały raport Domagalli. O tym, jak wyglądały wczorajsze roraty w Sepulchrum Mundi, już panom mówiłem.

Mock zapalił papierosa po raz pierwszy od wyjścia ze szpitala. Aromatyczny dym halpausa snuł się po płucach i napełniał głowę lekkim, przyjemnym zamętem. Spojrzał na znudzone miny współpracowników, po czym – czując pieczenie w gardle i kłucie w kręgosłupie – usiadł na swoim miejscu.

– To wszystko, drodzy panowie – Mühlhaus przerwał milczenie. – Możemy iść do domu. Ach, przepraszam, doktorze Hartner… Pan, widzę, ma coś do dodania…

– Tak – Hartner wyciągnął z żółtej aktówki ze świńskiej skóry równy stosik spiętych spinaczem kartek. Mówił bardzo powoli i delektował się zbliżającą się eksplozją wiedzy, pytań i zachwytów. – Po jednym dniu kierowana przeze mnie komisja miejska doszła do ciekawych wniosków. Jak panom wiadomo, ostatniego mordu dokonano 9 grudnia. Poleciłem zatem moim ludziom szukać zbrodni pomiędzy 9 grudnia a końcem roku – Hartner, jak każdy uczony gabinetowy, odczuwał dotkliwy brak słuchaczy. Dlatego postanowił retardacją przykuć ich uwagę. – Jak zauważył pan radca Mock, ostatni mord różnił się od pozostałych tym, że z całą pewnością musiał zostać odkryty… Nie pamiętam już dobrze pana rozumowania…

– Otóż – Mock zgasił papierosa – pierwsza zbrodnia mogła wcale nie zostać odkryta, gdyby szewc, w którego warsztacie zamurowano Gelfrerta, miał gorsze powonienie. Honnefeldera sąsiedzi mogli znaleźć dopiero po dwóch, trzech tygodniach, kiedy trupi odór wydostaje się ze szczelnie zamkniętego mieszkania. Geissena musiał odkryć ktoś bardzo szybko – strażnik albo kolejny klient wchodzący do pokoju Rosemarie Bombosch. Morderca skraca dystans czasowy pomiędzy zbrodnią a jej odkryciem… Jeśli nie jest to przypadek, kolejny mord zostanie dokonany prawie na naszych oczach… Żebyśmy tylko wiedzieli, kiedy i gdzie nastąpi…

– Właśnie wiemy – Hartner przeciągał sylaby i delektował się widokiem wykwitających rumieńców, rozbłysku źrenic, drżenia rąk. – Otóż wiemy. Kolejny mord nastąpi w Wigilię. A dokona się on na Antonienstrasse 27. Mamy nawet godzinę. Wpół do ósmej. W tej kamienicy w roku 1757 tego dnia i o tej godzinie zginęły dwie osoby…

WROCŁAW, 24 GRUDNIA 1757 ROKU, GODZINA DZIESIĄTA WIECZOREM

Miasto otulały dymy palenisk i gasnących pożarów. Wiły się one po dachach i wpychane były z powrotem do kominów przez porywisty wiatr. Pruscy żołdacy, którzy trzy dni temu zdobyli miasto, nie trzeźwieli w gospodach i zamtuzach. Wiatr napychał czapkę na oczy pruskiemu piechurowi, który w świetle pochodni obserwował kupca siedzącego na koźle dużego furgonu. Rozświetlone świecami okna manufaktury przed Bramą Mikołajską rzucały na nich i na uzbrojonego w szponton sierżanta, który do nich podszedł, migotliwe refleksy. Sierżant skinął głową swym ludziom, kryjącym się przed wichurą pod niewielkimi kamiennymi murkami przy okrągłej baszcie, i wskazał kupcowi wolną drogę, zainkasowawszy beczułkę miodu i małe puzderko z ałunem. Kupiec wtoczył się w wąską Nicolaistrasse i pozwolił koniowi ledwo przebierać kopytami w śniegu zmieszanym z końskim nawozem. W okienkach narożnego domu błyskały świece na obwieszonej jabłkami choince. Pies leżący pod domem warknął na kupca, a potem całą swą energię poświęcił drapaniu w drzwi i skomleniu. Zmęczony koń pociągnął furgon wzdłuż wałów, skręcił w Antonienstrasse i zatrzymał się za klasztorem Franciszkanów, przed małym drewnianym domem, w którym nie paliło się ani jedno światło. Flecista z ratusza zagrał na wieczerzę. Kupiec zlazł z wozu i wszedł na podwórze. W zaniedbanym ogrodzie na drewnianych szkieletach rozwieszono sukno, które zesztywniało od mrozu. Podszedł do małej drewnianej służbówki i zajrzał do niej przez okno. Dwóch czeladników tkackich siedziało nad ósemkami piwa i koszem bułek. Wyraźnie zaniepokojony kupiec wrócił i wszedł do frontowego domostwa. W sieni wciągnął w nozdrza zapach suszonych śliwek. Oparł się o beczułkę piwa stojącą przed drzwiami do izby i poczuł przypływ senności. Otworzył drzwi i znalazł się w dobrze mu znanym, ciepłym świecie różnorodnych woni. Znad pieca pachniał piernik, z kojca w rogu izby dochodził smród świńskich odchodów, z beczki wkopanej w klepisko – przyjemna woń solonego mięsa. Pod piecem się paliło, lecz z powodu zamkniętych drzwiczek ogień dawał lekkie, niewidoczne z zewnątrz światło. Kupiec usiadł przy stole i uruchomił inny swój zmysł. Słyszał skrobanie myszy, trzaskanie drewnianych okiennic, jęczenie kobiety w bocznej izbie, szelest łapek łasicy na słomie i szelest słomy wypychającej siennik, tarcie nieznanych mu sił w belkach zatopionych w ścianie, znane mu gardłowe okrzyki rozkoszy wydawane przez kobietę, syk ognia w zamkniętym piecu, posapywanie mężczyzny, trzeszczenie desek łóżka pod nimi. Kupiec cicho wyszedł na zewnątrz, zbliżył się do furgonu, pogłaskał chrapy konia, odrzucił okrywającą wóz derkę i prawie po omacku zaczął czegoś szukać wśród worków soli, beczułek miodu i małych bel gandawskiego sukna. Znalazł kuferek z medykamentami. Wszedł z powrotem do izby, usiadł przy piecu. Od zimna zdrętwiały mu nogi. Z kuferka wyjął posrebrzaną strzykawkę z dwoma oringami, flaszkę z jakimś płynem, którym wypełnił całą strzykawkę. Potem zbliżył się do drzwi bocznej izby i szybko zorientował się z dochodzących odgłosów, że oto nadchodzą ostatnie chwile, kiedy kochankowie najgoręcej czynią sobie zadość. Kupiec wszedł do izby i pogłaskał buzię niemowlęcia śpiącego w kołysce. Następnie całą uwagę skupił na miłosnej scenie. W słabym świetle wigilijnej gwiazdy dostrzegł ogromny zad podrygujący pomiędzy szeroko rozrzuconymi nogami. Na ziemi leżał mundur przeplatany sznurami i wielka czapa z dwiema kitami. Strój wskazywał na pruskiego huzara. Kupiec całkiem odzyskał władzę w nogach. Już mu nie było zimno. Podskoczył żywo do łoża i usiadł na plecach mężczyzny. Jedną ręką przyciskał jego kark, drugą wbił strzykawkę w pośladek i wpompował jej całą zawartość. Huzar zrzucił z siebie kupca, zerwał się z łoża i sięgnął po szablę. Wtedy zaczął się dusić. Kobieta patrzyła przerażona na swojego męża trzymającego strzykawkę w dłoni i czuła nadejście nieuniknionego.

вернуться

[22] Pozwólcie, że tak się wyrażę.