I ona, podobnie jak braciszek, była niezupełnie normalna i może właśnie dlatego miała jakoby być obdarzona właściwościami medium. Jeśli o mnie jednak chodzi, bynajmniej nie podniecały mnie takie sprawy jak duchy czy telepatia. Niekłamane natomiast zainteresowanie budziła we mnie whisky Johnnie Walker z czarną etykietką, której niewyczerpane zapasy można było zawsze znaleźć u Nomury. A że był to luksus, na który początkujący dziennikarz nieczęsto mógł sobie pozwolić, korzystałem czasami z gościnności Nomury i pomagałem mu w opróżnianiu butelek tego szlachetnego trunku (nieraz aż trzech w ciągu wieczora).
Nomura upodobał sobie picie pod przepowiednie swojej siostry, pod nieartykułowane brednie, które plotła bez końca, kiedy wpadała w trans. Cóż, różne bywają dziwactwa. Opowiadają, że przed laty mistrz Fukuchi Ochi, dostojnik z Ikunohata, miał oblubienicę, która nie mogła zasnąć, jeśli nie słyszała trzasku zamykanego wieczka od złotego zegarka mistrza. Kiedy zaś zachorowała, ten nadzwyczaj mądry, wszechstronnie utalentowany człowiek zniszczył kilkadziesiąt złotych zegarków trzaskając nimi u wezgłowia chorej. Może więc w porównaniu z tym nawyk Nomury nie był aż tak nadzwyczajny. W każdym razie mnie jasnowidztwa jego siostry działały mocno na nerwy i nieraz przyprawiały o ból głowy. Zdarzało się, że ni z tego, ni z owego wpadała w stan hipnotyczny i częstowała nas proroctwami w rodzaju: „…Marsjanie na co dzień odżywiają się kimchi[7], można dorobić się majątku eksportując z Ziemi gumę do żucia dla usuwania nieprzyjemnego zapachu z ust”, albo: „…Przyszłość świata należy do karaluchów…” i innymi podobnymi przyjemnościami.
Tego wieczora, kiedy mi już dobrze szumiało w głowie, spytałem Nomury, czy przepowiednie Mayako w ogóle się kiedyś sprawdzają.
— Czy się sprawdzają? — powtórzył Nomura. — Ależ człowieku, nie bierz sobie tego tak do serca. Możesz słuchać tego jak płyty długogrającej. Owszem, zdarza jej się trafić, może raz, dwa razy na sto. Chociaż, dziwna rzecz, kiedy przepowie coś paskudnego, na ogół się sprawdza.
— Stanie się coś strasznego! — nieswoim głosem krzyknęła nagle dziewczyna. Zadrżałem z przerażenia i spojrzałem na twarz Mayako: a nuż usłyszę za chwilę, że ożenię się z Mayako albo coś równie miłego…
— Coś strasznego? To znaczy co? — spytałem.
— To ma jakiś związek z badaniami brata.
Tym razem strach obleciał Nomurę.
— Co tu mają do rzeczy moje badania?
— Rano… Bardzo wcześnie… Ulice są jeszcze puste. — Mayako bełkocze ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dal. — Zbliża się roznosiciel mleka… Stawia pod drzwiami butelkę z niezwykłą, wydłużoną szyjką. O, tuż za nim nadchodzi jakaś dziwna postać. Przed sobą pcha taczkę załadowaną po brzegi arkuszami blachy albo czegoś w tym rodzaju.
— Może blacharz?
— Raczej nie. Zbliża się do wszystkich domów po kolei i pod drzwi wkłada po arkuszu blachy. Cóż to może być?
Naraz głowa Mayako gwałtownie opadła i po chwili rozległo się głośne chrapanie. No tak, teraz będzie już tak spała przez cały dzień. Nomura miał minę bardzo niewyraźną.
— Co ty za badania prowadzisz, hę?
— Nie mogę powiedzieć. Tajemnica przedsiębiorstwa — odrzekł Nomura wylewając do szklanki resztki whisky. — Niechby tylko jakiś dziennikarzyna wywąchał sprawę, toby się zakotłowało! No, ale może i my wreszcie pójdziemy spać. Co ty na to?
— Coś podobnego, już świta! — spojrzałem na zegarek i podniosłem się z miejsca. Lada chwila powinienem mieć pierwszy pociąg. Pojadę do domu i prześpię się.
Nomura przeciągnął się i też wstał.
— No, to życzę dobrego dnia. A wyśpij się porządnie. Bywaj!
Był zwyczajny poranek. Ulicę spowijała poranna mgła, ani żywej duszy, tylko sylwetka gospodarza Nomury majaczyła jak w teatrze cieni. Na rogu stał samochód mleczarza. Roznosiciel z rozdziawioną gębą nieprzytomnie przyglądał się platformie obryzganej mlekiem. Może butelki się poprzewracały? W drodze na dworzec minąłem młodego chłopca, roznosiciela gazet. Widocznie rozniósł już wszystko, bo po bokach luźno majtały się mu rzemienie do związywania gazet. Krok miał jakby niepewny, na twarzy widać było ślady łez. Nie zwróciłem na to specjalnej uwagi. W głowie mi porządnie szumiało, poszedłem dalej w stronę dworca.
Na stacji nikogo jeszcze nie było. Do odejścia pierwszego pociągu zostało zaledwie parę minut. Wyciągnąłem bilet i zamierzałem przejść obok kontrolera na peron, gdy ten schwycił mnie nagle za rękę.
— Zaraz, zarazi A miesięczny?
— Przecież pokazuję. Nie widzi pan? — podsunąłem mu pod nos ramkę z biletem miesięcznym.
— Nie widzę.
— Niech pan dobrze popatrzy. — I nagle sam zobaczyłem. Ramka była pusta. Co się stało? Przecież nie dalej jak wczoraj wysiadłem na tej stacji w drodze do Nomury i bilet był z całą pewnością na swoim miejscu. — Zgubiłem po pijanemu czy co? — mruknąłem pod nosem, żeby pokryć zmieszanie. Wkładka, gdzie trzymałem wizytówki i bilety na metro, była pusta.
— Niech pan wykupi bilet — poradził mi antypatyczny pryszczaty kontroler i odwrócił się w drugą stronę. Było mi głupio, ale przede wszystkim zmartwił mnie sam fakt zgubienia biletu i wizytówek. Dopiero co go wykupiłem. No tak, a między kartami wizytowymi był też abonament obiadowy do stołówki redakcyjnej. A niech to! Przez chwilę myślałem, czy nie wrócić do Nomury, ale spać mi się chciało okrutnie, postanowiłem więc wpaść po to wszystko kiedy indziej.
Kasy były jeszcze zamknięte. Wyszukałem odpowiednią monetę i podszedłem do automatów. Coś mnie w tym momencie zastanowiło, rozejrzałem się wokół siebie. Coś tu było nie tak. Ale co, nie wiedziałem. Wrzuciłem monety do automatu z biletami za 30 jenów i nacisnąłem guzik. Rozległ się chrzęst, ale zamiast biletu z otworu wysypała się szczypta jakiegoś prochu.
— Ej tam! — już zupełnie wściekły krzyknąłem na kontrolera — ten automat jest zepsuty!
— To niemożliwe.
— Możliwe czy niemożliwe, biletu nie wydaje, mimo że wrzuciłem monety. — Musiał się przestraszyć mego gniewu, bo po chwili krzyknął w stronę kas.
— Otwórzcie już, zacznijcie sprzedawać!
Ale kas nie otwierano. Z głębi dochodził tylko podniesiony głos, jakby ktoś rozmawiał przez telefon.
— Co? Tak, tak, absolutnie wszystko. Co? U was też? Co się dzieje? Co robić?
Stacja powoli zapełniała się pasażerami. Niektórych, tak jak mnie, zatrzymywano przy przejściu kontrolnym, inni wracali i nerwowo przeszukiwali kieszenie. Jeszcze inni podchodzili do automatów i po bezskutecznym mocowaniu się z guzikami szli do kas i łomotali w zamknięte okienka. — Co się dzieje! Sprzedawajcie bilety! Spieszymy się do pracy, a automaty popsute!
W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, co mnie przedtem tak zastanowiło. Otóż ściany dworca, zwykle oblepione najrozmaitszymi plakatami reklamowymi i afiszami turystycznymi, były puste. Tabela przedstawiająca schemat sieci kolejowej była na swoim miejscu, ale wszystkie różnobarwne plakaty ozdabiające zieloną tablicę ogłoszeń — znikły. Pozostały po nich jedynie pinezki i nieco pyłu na framudze.
— Proszę o spokój! Cisza, proszę państwa! — rozległ się za moimi plecami głos kontrolera. Przed przejściem kontrolnym zebrał się już spory tłum i zanosiło się na grubszą awanturę.
— Co to ma znaczyć! Mamy się przez was spóźnić do pracy? — krzyczeli jeden przez drugiego. — Natychmiast sprzedawać bilety. Czekamy już prawie pół godziny. Co się tam dzieje?