Выбрать главу

Popielski, siedząc teraz w jego gabinecie, przypominał sobie passusy raportu medycznego na temat Luby Bajdykowej i doszedł do wniosku, iż niechlujne odzienie i w ogóle brudne otoczenie jest chyba charakterystyczną cechą tej rodziny, mimo że matkę i syna dzieliła finansowa przepaść. Nowiutki citroen stojący na podjeździe domu pokryty był tu i ówdzie stwardniałymi ptasimi odchodami. Willa, malowniczo położona wśród starych drzew i kwitnących krzewów, przepełniona była ciężkim zaduchem i zastarzałym brudem. Najwyraźniej nie zatrudniano tu służby, bo wszędzie leżały stosy starych butów, ubrań i talerzy. Niedalekie od prawdy było przypuszczenie Popielskiego, że dom ten, zamieszkiwany przez samotnego wdowca, ożywa dopiero nocą, kiedy to słychać piski szczurów, a zamiast dywanów podłogi pokrywają roje karakonów. Gospodarz ubrany był w poplamiony fartuch, spodnie o poszarpanych nogawkach, z których wystawały nitki, i w buty, które od dawna nadaremnie domagały się pasty. Na biurku piętrzyły się rysowane na kalce wykresy i matematyczne obliczenia.

Popielski z powodu złamania nosa oddychał ustami, co w jego mniemaniu nie było takie najgorsze, gdyż odcinało go od smrodu nie wietrzonego od dawna domu. Zakończył właśnie reklamowanie własnej, świeżo zarejestrowanej kancelarii detektywistycznej zapewnieniem, że zachował w policji dawne przyjaźnie, które mogą być mu nader pożyteczne przy dostępie do różnych informacyj, i położył na biurku świeżo wydrukowany bilet wizytowy z nadrukiem „E. Popielski, prywatne dochodzenia”. Inżynier w zamyśleniu zaczął się bawić grubą liną, która leżała na brzegu biurka. Patrzył w milczeniu na swego gościa i zawiązywał skomplikowane węzły marynarskie.

– Zna pan zatem raporty i jest w całej sprawie dobrze zorientowany… Muszę być jednak z panem szczery, panie Popielski – mruknął w końcu inżynier Bajdyk, a jego palec ku zgrozie rozmówcy wylądował na chwilę w zarośniętym włosami nozdrzu. – Nie wzbudza pan zaufania swoim wyglądem. Dostał pan ostatnio po makowie [40], co?

– W mojej pracy czasem tak się dzieje – odrzekł świeżo kreowany detektyw bez mrugnięcia okiem. – Jest pan ciekaw, jak wyglądają makowy tych, co mnie napadli?

– Zatrudnię pana. – Bajdyk uśmiechnął się lekko. – A wie pan czemu? Wcale nie dlatego, że wierzę, żeś pan tak nokautował, jak Kupka.

– Chętnie się dowiem. – Popielski zauważył, jak Bajdyk pod biurkiem jedną stopą zsuwa but z drugiej, a następnie przez dziurę w skarpetce rusza powoli paluchem.

– Bo Ameryka nauczyła mnie jednego… Że ktoś, kto się usamodzielnia, może być sto razy lepszy niż firma, w której dotąd pracował, bo musi stworzyć dla niej konkurencję… Czyli pan jako prywatny detektyw może być lepszy niż policja. – Przesunął po blacie pięć banknotów stuzłotowych, a potem postukał po nich palcem.

– Tak – Popielski z obrzydzeniem schował zwitek do kieszeni, przypomniawszy sobie, gdzie przed chwilą był palec inżyniera – ale najpierw muszę to i owo wiedzieć. Muszę pana zapytać nawet o sprawy osobiste. Wszystko może być ważne dla śledztwa.

– To ja chciałem coś panu powiedzieć. – Bajdyk zapalił cygaro. – Ale powoli… Pytaj pan najpierw! Ale tylko o to, czego pan nie wyczytałeś w aktach, bo nie mam czasu. Zaraz będzie w radio koncert życzeń, a ja lubię ładne melodie…

– Jak często widywał się pan z matką?

– Cztery razy w roku. Płaciłem jej co kwartał tysiąc złotych, żeby nie musiała odprawiać tych swoich guseł, a i tak to robiła.

– Przychodziła do pana po pieniądze?

– Broń Boże, jeszcze by mi całkiem dom zasmrodziła! Ja sam jeździłem do niej na Cerkiewną i osobiście wręczałem jej pieniądze. Poza tym ona się z domu wcale nie ruszała Była za gruba i chora.

Popielski rozglądał się po gabinecie i ledwie się powstrzymał od skomentowania wzmianki o matczynym brudzie. Inżynier Bajdyk chyba się zniecierpliwił, bo zzuł pod biurkiem drugi but i zaczął nerwowo uderzać stopami o podłogę, wzbijając niewielkie obłoki kurzu.

– Panie – rozpoczął zaczepnie – bo jeszcze pożałuję, że pana wynająłem. Pyta pan o to samo co gliniarze. Może pan zapyta, gdzie trzymała pieniądze, a może, czy miała wrogów! Panie, o to już pytali, a ja nie mam czasu na takie rozmówki! Nie zmuszaj mnie pan, abym żałował moich pieniędzy, panie!

Popielski miał dość tej arogancji nuworysza. Wstał, oparł pięści na biurku i spojrzał Bajdykowi prosto w oczy. Zobaczył przekrwione białka, źle ogolone policzki i włosy wyłażące z małżowin siwymi kłakami. Popielski miał naprawdę dość.

– Włóż meszty, spuchlaku – wysyczał – bo giry ci cuchną! Jestem oryginalny? To samo ci mówili policjanci?

Wyjął pieniądze z kieszeni i rzucił je na biurko. Potem odwrócił się i poszedł w stronę drzwi wyjściowych. Nacisnął klamkę.

– Moje nogi mogą śmierdzieć – usłyszał i cofnął dłoń z klejącej się klamki. – Ale pieniądz nie śmierdzi. Chcesz zarobić więcej? To posłuchaj, czego nie powiedziałem policji! Nie? To won!

Detektyw ujrzał w wyobraźni rozradowaną twarz Leokadii, gdy wręcza jej bukiet róż i pieniądze na pokrycie długów i na życie. Zobaczył Ritę, jak łakomie pochłania marcepany u Zalewskiego, oraz Wilhelma Zarembę, jak ze zdziwieniem otrzymuje zwrot pożyczki – sto złotych, które Popielski wydał na nowe ubranie. Dla kontrastu ujrzał też siebie samego, jak przelicza moniaki w knajpie przed zamówieniem herbaty, jak pokornie przeprasza uczniów za chwilową przerwę w korepetycjach i jak wlewa im dalej do tępych głów matematykę i łacinę.

– Ja tu rozdaję karty. – Bajdyk oparł łokcie na biurku, a jego wzrok Popielski czuł na swej twarzy jak nieznośny ucisk. – Wynająłem pana, ale to ja jestem szefem, ja kieruję tą całą historią. Jestem naczelnikiem prywatnego urzędu śledczego. Pan robi wszystko, co ja mówię, potem wszystko wyrzuca ze swego zakutego łba, a forsa, którą pan pogardliwie odrzucił, zostaje panu zwrócona razy dziesięć. Pięć tysięcy, Popielski! Tyle, ile kosztuje nowiutki citroen, tyle, ile zarabia miesięcznie Rydz-Śmigły. Chcesz być choć przez jeden miesiąc generałem, Popielski?

– Mam podobną fryzurę i to samo imię – powiedział detektyw, nie ruszając się spod drzwi.

– Jest jeden jedyny człowiek, dla którego moja matka wgra – moliłaby się na ten cholerny strych. – Bajdyk dokładnie zgasił cygaro w popielnicy, wysypując na blat biurka kilka niedopałków i stosik popiołu. – Dla którego wlazłaby pod ziemię albo przepłynęła Pełtew. To jakiś ubogi matematyk. Mówiła o nim „mój bidołacha” [41]. Przyszła kiedyś do niego, by zlecić mu sporządzenie wzoru, który by jej ułatwił znalezienie parametrów horoskopu, a on – zamiast zapłaty – wyciągał od niej informacje o jej klientach. Matka mówiła mu o nich wszystko. Na podstawie ich horoskopów, które mu dawała, matematycznie opisywał ich życie. O tym człowieku wiem jeszcze tylko to, że mieszka na Zadwórzańskiej.

Popielski skamieniał i zapalił papierosa drżącymi rękami. Zadwórzańska. Ulica zbrodni, ulica zdrady. Ulica zamordowanej rudowłosej i ulica wiarołomnej Renaty. Ulica kochanka lubiącego monstra takie jak Luba Bajdykowa. Automatycznie wypuścił dym przez połamany nos i cicho jęknął z bólu.

– Dlaczego pańska matka zrobiłaby dla niego wszystko? – zapytał.

– Bo był jej dupcyngierem [42], rozumiesz pan?

– Kim? – Popielski nie wierzył własnym uszom.

– Utrzymankiem – sapnął Bajdyk. – Kimś, kto się regularnie ślizgał na jej gównie. Wiem to nie od niej, ale od jej sąsiadów. Stara na pewno by mi o tym nie powiedziała albo by okłamała. Ona kłamała jak z nut…

вернуться

[40] Po głowie.

вернуться

[41] Biedak (z politowaniem).