Выбрать главу

– Wyjeżdżasz gdzieś? – spytał Martina Becka, patrząc z kwaśną miną na torbę przy drzwiach.

– Uhm, do Motali. Na parę dni. Mam tam coś zobaczyć.

– Aha.

– Góra tydzień. Ale dzisiaj wraca Kollberg. Będzie tu od jutra. Nie musisz się przejmować.

– Nie przejmuję się.

– A co do tych rozbojów…

– No?

– Nie, nic takiego…

– Jeśli zrobi to jeszcze dwa razy, złapiemy go – odezwał się Melander z pokoju obok.

– Otóż to – potwierdził Martin Beck. – Cześć!

– Cześć! – bąknął Gunvald Larsson.

Rozdział 3

Martin Beck dotarł na Centralny dziewiętnaście minut przed odjazdem pociągu i pomyślał, że mógłby wykorzystać ten czas na dwie rozmowy telefoniczne.

Najpierw zadzwonił do domu.

– Jeszcze nie wyjechałeś? – zapytała małżonka.

– Zatrzymam się w hotelu Palace – powiedział, ignorując jej retoryczne pytanie. – Uznałem, że powinnaś to wiedzieć.

– Jak długo cię nie będzie?

– Tydzień.

– Skąd ta pewność?

Dobre pytanie, pomyślał Martin Beck. Przynajmniej nie jest głupia.

– Pozdrów dzieci. – Po chwili namysłu dodał: – Uważaj na siebie.

– Dzięki – odrzekła chłodno.

Rozłączył się i wyjął z kieszeni spodni następną dwudziesto-pięcioörówkę. Do automatów telefonicznych była kolejka. Ci, co stali najbliżej, obrzucili go niechętnym spojrzeniem, kiedy wrzucił monetę i wybrał numer komendy południowej[1]. Po minucie usłyszał głos Kollberga.

– Cześć! Chciałem się tylko upewnić, że wróciłeś.

– Ach, co za troska – powiedział Kollberg. – Jeszcze nie wyjechałeś?

– Jak się czuje Gun?

– Dobrze. Oczywiście wygląda jak budka telefoniczna.

Gun, żona Kollberga, była w ciąży, miała urodzić na przełomie sierpnia i września.

– Wracam za tydzień.

– Wiem, zasięgnąłem języka. Wtedy już mnie tutaj nie będzie. – Na moment zapadła cisza. – Co ty masz do roboty w Motali?

– Sprawa tego dziadka…

– Jakiego dziadka?

– Złomiarza, który się spalił ubiegłej nocy. Nie…

– Czytałem o tym w gazetach. No i co?

– Jadę się rozejrzeć.

– Czy nie mają tam dość oleju w głowie, żeby się uporać z najzwyklejszym pożarem?

– Zażyczyli sobie…

– Zaraz – przerwał mu Kollberg. – Może ten kit jest dobry dla twojej żony, ale mnie nie nabierzesz. Poza tym świetnie wiem, czego sobie zażyczyli i kto sobie zażyczył. Kto jest teraz szefem dochodzeniówki w Motali?

– Ahlberg, ale…

– No właśnie. Wiem, że wziąłeś pięć dni zaległego urlopu. Jedziesz do Motali, żeby chlać z Ahlbergiem w Hotelu Miejskim. Dobrze mówię?

– No… ale…

– Powodzenia. Trzymaj się!

– Dzięki.

Martin Beck odwiesił słuchawkę. Człowiek, który stał za nim, łokciami utorował sobie drogę do automatu. Martin Beck wzruszył ramionami i wyszedł do hali dworcowej.

Kollberg miał po części rację. Choć w gruncie rzeczy było to bez znaczenia, trochę się zirytowane tak łatwo został przejrzany. On i Kollberg poznali Ahlberga w związku z pewnym morderstwem trzy lata temu. Śledztwo było długie i trudne i zdążyli się w tym czasie zaprzyjaźnić. Gdyby nie to, Ahlberg najprawdopodobniej nie zwróciłby się o wsparcie do Głównego Zarządu Policji, a Martin Beck nie poświęciłby sprawie nawet połowy dniówki.

Według zegara dworcowego obie rozmowy zajęły mu dokładnie cztery minuty. Do odjazdu pociągu został kwadrans. Na Centralnym jak zwykle kłębiły się tłumy. Kupa ludzi, do wyboru, do koloru.

Martin Beck – niezbyt wysoki mężczyzna o szczupłej twarzy, szerokim czole i wydatnych, mocnych szczękach – stał z torbą w ręku i czuł się nieswojo. Większość brała go przypuszczalnie za zdezorientowanego wieśniaka, wrzuconego w mrowisko wielkiego miasta.

Nagle usłyszał ochrypły szept:

– Te, stary…

Odwrócił się i zobaczył czternastoletnią dziewczynkę. Miała jasne rozczochrane włosy i krótką batikową sukienkę. Brudna i bosa, ciut młodsza od jego córki i podobnie rozwinięta, ściskała w prawej dłoni pasek czterech zdjęć, na które pozwoliła mu zerknąć.

Ich zrobienie nie przedstawiało najmniejszej trudności. Dziewczynka weszła do jednego z automatów na górnym peronie metra, uklękła na stołku, zadarła sukienkę po pachy i wrzuciła jednokoronówki do otworu. Kurtynki w automatach kończyły się mniej więcej na wysokości kolan, ale niewiele to zmieniało. Oglądając fotki, pomyślał, że teraz dzieci szybciej dojrzewają. I nie noszą majtek. Jakość zdjęć pozostawiała jednak sporo do życzenia.

– Dwie i pół dychy – wychrypiała dziewczynka z nadzieją w głosie.

Martin Beck, poirytowany, rozejrzał się. W końcu hali zauważył dwóch mundurowych. Podszedł do nich. Jeden go poznał i zasalutował.

– Czy nie możecie zrobić porządku z tymi dzieciakami? – Martin Beck był wściekły.

– Robimy, co w naszej mocy, komisarzu – odparł młody niebieskooki chłopak o wypielęgnowanej blond brodzie, ten, który mu salutował.

Martin Beck odwrócił się bez słowa i ruszył ku szklanym drzwiom prowadzącym na perony. Dziewczynka w batikowej sukience stała teraz trochę dalej i ukradkiem zerkała na zdjęcia, jakby coś było nie tak z jej wyglądem.

Za chwilę najprawdopodobniej sprzeda je jakiemuś idiocie, potem pójdzie do Humlegården albo na Mariatorget i kupi preludin, marihuanę albo LSD.

Policjant, który go znał, nosił brodę. Dwadzieścia cztery lata temu, kiedy on stawiał pierwsze kroki w zawodzie, policjanci byli starannie ogoleni. Swoją drogą, dlaczego ten drugi, bez brody, nie zasalutował? Czy dlatego, że go nie znał?

Dwadzieścia cztery lata temu policjanci oddawali honory wszystkim, którzy do nich podchodzili, nawet jeśli owi podchodzący nie byli komisarzami. A może nie oddawali?

Wtedy czternastoletnie dziewczynki nie fotografowały się nago w automatach i nie próbowały sprzedawać zdjęć oficerom śledczym, żeby mieć pieniądze na narkotyki.

Poza tym Martin Beck nie był zadowolony ze swojego nowego stopnia, który otrzymał na przełomie roku. Nie był zadowolony z nowego pokoju służbowego w komendzie południowej, w hałaśliwej dzielnicy przemysłowej przy Västberga Allé. Nie był zadowolony z podejrzliwej małżonki ani z tego, że ktoś taki jak Gunvald Larsson został policjantem śledczym.

Martin Beck rozmyślał o tym, siedząc przy oknie w przedziale pierwszej klasy.

Pociąg przetoczył się obok ratusza i zanim zanurkował w tunelu, Martin Beck zdążył zobaczyć parowiec „Mariefred”, jeden z ostatnich tego typu w kraju, i gmaszysko wydawnictwa Norstedts. Kiedy się z niego wynurzył, pojawiła się bujna parkowa zieleń Tantolunden, która niebawem przyprawi Martina Becka o koszmary senne, i koła zadudniły na moście.

Na postoju w Södertälje poprawił mu się humor. Kupił butelkę wody mineralnej i leciwą kanapkę z żółtym serem, serwowane z blaszanych wózków, które w większości pociągów ekspresowych zastąpiły wagony restauracyjne.

Rozdział 4

– No więc tak – zaczął Ahlberg. – W nocy było chłodno, a on miał stary piecyk elektryczny, który postawił sobie przy łóżku. Potem skopał z siebie koc, koc spadł na piecyk i się zapalił.

Martin Beck skinął głową.

– To całkiem prawdopodobne – kontynuował Ahlberg. – Dzisiaj dostaliśmy wyniki badań technicznych. Dzwoniłem do ciebie, ale już wyjechałeś.