Выбрать главу

Stali na pogorzelisku w Borenshult, pośród drzew połyskiwało jezioro i stopnie śluzy, gdzie trzy lata temu znaleziono zwłoki kobiety. Po spalonym domu zostały praktycznie tylko fundamenty i komin. Strażakom udało się jedynie uratować szopę.

– Trzymał tam fanty – poinformował Ahlberg. – Stary Larsson zajmował się paserką. Szczególnie nas to nie zaskoczyło, był już karany. Roześlemy wykaz skradzionych rzeczy.

Martin Beck znów skinął głową.

– Sprawdziłem jego brata w Sztokholmie – powiedział. – Zmarł tej wiosny. Wylew. Też był paserem.

– Może to u nich rodzinne – skwitował Ahlberg.

– Brata nigdy nie przyskrzyniliśmy, ale Melander go zapamiętał.

– A, Melander, ten z fenomenalną pamięcią. Już razem nie pracujecie, prawda?

– Tylko okazjonalnie. Siedzi na Kungsholmsgatan. Kollberg też. Od dzisiaj. Cholerne przetasowania.

Opuścili pogorzelisko i w milczeniu wrócili do samochodu.

Kwadrans później Ahlberg zatrzymał się przed komendą, niskim żółtym budynkiem na rogu Prästgatan i Kungsgatan, tuż przy Stora Torget i pomniku Baltzara von Platena.

Zerknął na Martina Becka.

– Skoro już tu jesteś i masz wolne, to chyba zostaniesz kilka dni?

Martin Beck pokiwał głową.

– Możemy popływać motorówką – zaproponował Ahlberg.

Wieczorem zjedli w Hotelu Miejskim przepysznego pstrąga z jeziora Vättern. I co nieco wypili.

W sobotę pływali motorówką. W niedzielę też. W poniedziałek Martin Beck popłynął sam. I we wtorek. W środę wybrał się do Vadsteny i zwiedził zamek.

Hotel, w którym mieszkał, był nowoczesny i wygodny. Towarzystwo Ahlberga sprawiało mu przyjemność. Przeczytał powieść Kurta Salomonsona „Obcy”[2]. Czuł się świetnie.

Zasłużył sobie na wypoczynek. Zima była pracowita, wiosna okropna.

Jeszcze nie stracił nadziei na spokojne lato.

Rozdział 5

Rabuś nie narzekał na brzydką pogodę.

Wczesnym popołudniem zaczęło padać. Najpierw ulewnie, potem ciurkająco, a o siódmej przestało. Deszczowe chmury wciąż wisiały nisko i można się było spodziewać, że niebawem znowu chluśnie. Dochodziła dziewiąta, zielone korony drzew powoli spowijał zmierzch. Lada moment zapłoną latarnie.

Rabuś zdjął deszczowiec i położył obok na ławce. Miał na sobie tenisówki, spodnie khaki i elegancki szary dralonowy sweterek z monogramem na kieszonce. Na szyi zawiązał luźno dużą czerwoną chustkę. Spędził w parku ponad dwie godziny. Widział dziesiątki ludzi, którym taksująco się przyglądał. Dwukrotnie ze szczególnym zainteresowaniem i dwukrotnie jego uwagę przykuły dwie osoby, w sumie cztery. Najpierw – młodsi od niego – mężczyzna i kobieta; ona w sandałkach i krótkiej biało-czarnej letniej sukience, on w szykownej niebieskiej klubowej marynarce i jasnoszarych spodniach. Szukali cienistego zakątka. Tam przystanęli i zaczęli się pieścić. Dziewczyna oparła się plecami o drzewo, po kilku sekundach chłopak wsunął prawą dłoń pod jej sukienkę i gumkę od majtek. Natychmiast rozsunęła nogi, powiedziała: „A jak ktoś nas zobaczy?” – ale najwyraźniej rutynowo, bo od razu zamknęła oczy i rytmicznie kręcąc zadkiem, wbiła paznokcie lewej dłoni w wystrzyżony kark mężczyzny. Nie widział jej prawej ręki, choć był tak blisko, że zdążył zobaczyć jej białe ażurowe figi.

Podkradł się za nimi bezszelestnie i przycupnął za krzakami niespełna dziesięć metrów dalej. Z wrodzonego poczucia humoru chętnie wkroczyłby do akcji. Wiedział jednak, że dziewczyna nie ma torebki i pewnie trudno byłoby ją powstrzymać przed krzykiem. To mogłoby mu przeszkodzić w wykonaniu zadania. Poza tym chłopak wyglądał na nieco silniejszego i szerszego w ramionach, niż początkowo sądził, a poza tym wcale nie było pewne, czy ma wypchanego portfela. Argumenty przeciw przeważyły i ulotnił się równie bezgłośnie, jak się podkradł. Nie był przecież podglądaczem, miał ważniejsze sprawy na głowie, zresztą i tak wiele więcej by nie zobaczył. Chwilę później zauważył ich ponownie. Opuszczali park w przyzwoitej odległości od siebie. Przecięli ulicę i weszli do czynszówki, której zacny wygląd świadczył o tym, że zamieszkują ją obyczajni mieszczanie. W drzwiach dziewczyna poprawiła sukienkę i stanik i przesunęła po brwiach zwilżoną opuszką palca. Chłopak przeczesał włosy.

O wpół do dziewiątej jego uwagę zwróciła inna para. Przed sklepem żelaznym zaparkowało czerwone volvo. Siedziało w nim dwóch mężczyzn. Jeden wysiadł i wszedł do parku. Był z gołą głową, w beżowym deszczowcu. Po kilku minutach wysiadł drugi i ruszył do parku inną alejką. Miał na sobie sportową czapkę i tweedowy blezer. Mniej więcej po kwadransie wrócili do samochodu, każdy inną drogą, w sześćdziesięciosekundowym odstępie.

Stojąc plecami do nich i wpatrując się w sklepową witrynę, usłyszał, co mówią.

– I?

– Nic.

– Co teraz?

– Lill-Jansskogen?

– W taką pogodę?

– No.

– Okej. Ale potem kawa.

– Okej.

Trzasnęli drzwiami i odjechali.

Przed dziewiątą siedział na ławce i czekał. Zobaczył ją, kiedy wchodziła do parku, i od razu przewidział, którędy pójdzie. Niska grubaska w średnim wieku. W płaszczu, z parasolką i dużą torebką. Wyglądało to obiecująco. Może kioskarka? Wstał, włożył deszczowiec, przeciął trawnik i kucnął za krzakami. Nadchodziła alejką, była blisko – jeszcze pięć, może dziesięć sekund… Lewą dłonią podciągnął czerwoną chustkę po nasadę nosa, palce prawej wsunął w kastet. Dzieliło ich mniej niż cztery metry.

Był szybki, mokra trawa tłumiła jego kroki.

Ale nie najlepiej. Został mu metr, kiedy się odwróciła, zobaczyła go i otworzyła usta do krzyku. Bez zastanowienia z całych sił uderzył ją w usta. Kastet zachrzęścił, parasolka odfrunęła i kobieta zwaliła się na kolana, z torebką w ramionach, jakby tuliła do piersi niemowlę.

Uderzył jeszcze raz, w nos. Kastet znów zachrzęścił. Upadła na plecy, z podkurczonymi nogami. Nie wydała żadnego dźwięku. Obficie krwawiła, chyba straciła przytomność. Na wszelki wypadek nabrał garść piasku i sypnął kobiecie w oczy. Kiedy wyrwał jej torebkę, bezwładnie odwróciła głowę i zaczęła wymiotować. Portfel, portmonetka, zegarek. Nieźle.

Rabuś wychodził z parku. Jakby tuliła do piersi niemowlę, pomyślał. A mogło być ładnie i elegancko. Czysto. Cholerny babsztyl.

Kwadrans później był w domu. O wpół do dziesiątej, dziewiątego czerwca 1967, w piątek. Po dwudziestu minutach znów się rozpadało.

Rozdział 6

Padało całą noc, a w sobotni poranek wyjrzało słońce, z rzadka chowające się za białe obłoczki na błękitnym niebie. Był dziesiąty czerwca, zaczęły się wakacje, w piątkowy wieczór tysiące samochodów opuściło miasto, biorąc kurs na domki letniskowe, przystanie i kempingi. Mnóstwo ludzi, którzy zostali, musiało się zadowolić w ten piękny, ciepły weekend namiastką życia na łonie natury, korzystając z uroku parków i basenów. Już za piętnaście dziewiąta pod kasą biletową przed kąpieliskiem w parku Vanadis ustawiła się kolejka. Od Sveavägen nadciągały tłumy żądnych słońca i wody sztokholmczyków.

Przez Frejgatan przechodziły na czerwonym świetle dwa złachane typki: jeden w dżinsach i pulowerze, drugi w czarnych spodniach i brązowej marynarce, która się podejrzanie wybrzuszała na wysokości lewej piersi. Nie śpieszyli się, mrużyli od blasku słońca przekrwione oczy.

Ten z pokaźnym przedmiotem w wewnętrznej kieszeni niemal się zderzył z rowerzystą. Rześki sześćdziesięciolatek w jasnoszarym letnim garniturze, z mokrymi kąpielówkami na bagażniku, zachwiał się i musiał postawić stopę na jezdni.