Выбрать главу

Ku miłemu zaskoczeniu Skackego, mówiła po szwedzku, acz z duńskim akcentem.

– Tak, wiem. Ale nie zadano pani jednego pytania. Czy mężczyzna, który stał na otwartym pokładzie w środę wieczorem, miał coś przy sobie?

Stewardesa przygryzła dolną wargę i zmarszczyła brwi.

– W ogóle o tym nie myślałam, ale… wydaje mi się… Tak, chyba miał jakieś pudełko, czarny karton, mniej więcej tej wielkości.

Pokazała gabaryty rękami.

– Czy widziała pani to pudełko, kiedy zszedł pod pokład? Albo kiedy opuszczał wodolot?

Zastanawiała się przez chwilę, po czym zdecydowanie pokręciła głową.

– Nie, tego nie pamiętam. Naprawdę nie wiem. Wiem tylko tyle, że trzymał pudełko pod pachą, kiedy był na otwartym pokładzie.

– Dziękuję. To cenna informacja. Czy przypomina pani sobie coś jeszcze, o czym pani nie powiedziała kopenhaskiej policji?

Pokręciła głową.

– Nic a nic.

– Nic a nic?

Obdarzyła go profesjonalnym służbowym uśmiechem.

– Nic. Przepraszam, ale muszę się przygotować do kolejnego rejsu.

Skacke popedałował na Davidshallstorg i wszedł do swojego pokoju w komendzie.

Właściwie miał wolne, ale dochodziła jedenasta, o której zawsze dzwonił do Moniki.

Wolał to robić z pracy niż z domu. Ze względu na koszty i wścibską właścicielkę.

Kiedy rozmawiał z Moniką, nie chciał, żeby ktokolwiek mu w tym przeszkadzał. Monica miała wolne, sama siedziała w mieszkaniu, które wynajęła z drugiej ręki do spółki z koleżanką z pracy. Rozmawiali blisko godzinę, ale co tam.

Zapłaci policja. Czyli podatnicy.

Po odłożeniu słuchawki Skackemu nie w głowie było zabójstwo Victora Palmgrena.

Rozdział 11

Martin Beck i Månsson spotkali się w komendzie o ósmej rano w poniedziałek. Nie byli w najlepszych humorach. Pierwszy – ponury i zamyślony, drugi – apatyczny, ociężały, niemrawy.

W milczeniu przeglądali papiery, które nie zionęły nadmiarem optymizmu. W niedzielę wydarzyło się tylko tyle, że jeszcze większe upały skuteczniej wyludniły miasto, co znalazło swoje potwierdzenie w wyświechtanym sformułowaniu, zamieszczonym w popołudniówkach, że „postępy w śledztwie bez zmian”. Jedynym plusem były mętnawe informacje Skackego, jakie uzyskał od stewardesy. Lipiec nie sprzyja policyjnym dochodzeniom. A jeśli przypadkiem trafi się piękna pogoda, nie sprzyja niczemu ani nikomu, nie licząc szczęśliwych urlopowiczów. Królestwo Szwecji jest praktycznie nieczynne, wszystko pozamykane, z nikim nie ma kontaktu, bo większość wyjechała za granicę albo zaszyła się w domach letniskowych. Począwszy od rodzimych kryminalistów po urzędników organów państwowych. Stosunkowo nieliczna grupa funkcjonariuszy na służbie najczęściej zajmuje się barwnym tłumem cudzoziemców albo usiłuje zapanować nad ruchem kołowym na drogach przelotowych.

Martin Beck dużo by dał za chwilę rozmowy ze swoim wieloletnim współpracownikiem Fredrikiem Melanderem, obecnie inspektorem kryminalnym ze sztokholmskiego wydziału do spraw przemocy fizycznej, lat czterdzieści dziewięć, jedynym w policji, który pamiętał nazwiska, dochodzenia, śledztwa, sytuacje, wszystko, co kiedykolwiek przeczytał albo o czym usłyszał podczas swojej trzydziestoletniej służby. Nigdy nic mu nie umknęło i może mógłby coś wnieść do tej przedziwnej sprawy Palmgrena. Ale Melander był niedostępny. Miał urlop i jak zwykle, ilekroć miał wolne, izolował się od świata w swoim domu letniskowym na Värmdö. Nie było tam telefonu, nikt z kolegów nie znał adresu. Jego hobby polegało na rąbaniu drewna, a ten miesięczny urlop postanowił poświęcić na zbudowanie dwuosobowej wygódki, o czym wiedział tylko on i jego zdumiewająco brzydka duża żona.

Martin Beck i Månsson w tym tygodniu też mieli się udać na urlop i świadomość, że wypoczynek na pewno się przesunie na bliżej nieokreśloną przyszłość, znalazła swoje odbicie w ich posępnych humorach.

W ten poniedziałek trzeba było jakoś odbębić przesłuchania. Martin Beck zadzwonił do Sztokholmu i po wielu „ale” udało mu się namówić Kollberga do zajęcia się Hampusem Brobergiem i Heleną Hansson.

– O co mam ich pytać? – zgnębionym głosem zapytał Kollberg.

– Nie bardzo wiem.

– A kto prowadzi śledztwo?

– Ja.

– I ty nie wiesz? To niby jakim cudem ja mam to wiedzieć?

– Zależy mi na ogólnym obrazie sytuacji.

– Na ogólnym obrazie sytuacji? Jest nieciekawy. Grozi mi udar cieplny.

– Brakuje nam motywu. A raczej cierpimy na ich nadmiar. Może atmosfera panująca w koncernie Palmgrena naprowadzi nas na konkretny trop.

– Aha – bez przekonania mruknął Kollberg. – Czy ta sekretarka Hansson jest ładna?

– Podobno.

– Hm, zawsze coś. No to cześć!

Martin już miał na końcu języka „Odezwij się”, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.

– Cześć! – rzekł lakonicznie, odłożył słuchawkę i spojrzał na Månssona. – Kollberg zajmie się odnogą sztokholmską.

Månsson pokiwał głową.

– Jest niezły.

Kollberg był więcej niż niezły. Månsson nie znał go tak dobrze jak Martin Beck. W gruncie rzeczy Martin Beck miał do Kollberga bezgraniczne zaufanie, cenił go za zdrowy rozsądek, samodzielność w działaniu, wyobraźnię, systematyczność i żelazną logikę. Pracowali razem od wielu lat i rozumieli się bez słów.

Månsson i Martin Beck siedzieli w milczeniu, niemrawo przeglądając papiery.

Tuż po dziewiątej wsiedli do samochodu Månssona, który stał na dziedzińcu komendy.

Choć w poniedziałkowe przedpołudnie na ulicach panował nieco większy ruch, Månsson w dziesięć minut był pod wieżowcem na terenie portowym, gdzie znajdowała się szwedzka siedziba koncernu Viktora Palmgrena i gdzie w obecnej sytuacji powinien prezydować Mats Linder.

Månsson zaparkował nieprzepisowo i opuścił osłonę przeciwsłoneczną, którą od zewnątrz zdobiła tekturowa tabliczka z elegancko skreślonym słowem „Policja”.

Wjechali windą na siódme piętro i weszli do dużego pomieszczenia, którego podłogę pokrywała jasnoczerwona wykładzina, a ściany – jedwabna tapeta. Pośrodku stała ława i wygodne fotele. Na blacie leżał plik czasopism, głównie zagranicznych, ale nie zabrakło numerów „Svensk Tidskrift”[6] i „Veckans Affärer”[7]. Były także dwie kryształowe popielnice, tekowa szkatułka z cygarami i papierosami, stołowa zapalniczka z kości słoniowej i ciężki wazon z Orrefors z czerwonymi różami. Po lewej, za podłużnym stołem siedziała mniej więcej dwudziestoletnia, jasnowłosa recepcjonistka i lustrowała swoje lśniące paznokcie. Przed nią były trzy telefony, w tym jeden wewnętrzny, na podstawce do pisania stał notatnik na metalowym stelażu, obok leżało pozłacane wieczne pióro.

Miała figurę modelki. Była w czarno-białej minisukience, pończochach z czarnym ażurowym wzorem i eleganckich czarnych bucikach ze srebrnymi klamerkami. Wargi pociągnięte niemal białą pomadką, na powiekach jasne, gołębioniebieskie cienie, w uszach długie srebrne kolczyki. Kredowo-białe równe zęby, błękitne oczy o mało inteligentnym wyrazie i długie ciemne sztuczne rzęsy. Bez zarzutu, pomyślał Martin Beck.

Popatrzyła na nich z lekką pogardą i odrobiną niechęci. Popukała w notatnik długim spiczastym paznokciem palca wskazującego i odezwała się z niesamowicie głębokim, skåńskim akcentem:

– Z policji, jak sądzę? – Zerknęła na malutki zegarek. – Prawie dziesięć minut za wcześnie. Pan Linder rozmawia przez telefon.

„Pan”, pomyślał Martin Beck. Nie „dyrektor”. Czyli Mats Linder uznał tytułomanię za zbyteczną.