– Rezerwowałam im bilety lotnicze. W piątek. Wszystko odbyło się bardzo szybko, wyjechały tego samego dnia.
– Czy po tym, co się w środę stało w Malmö, dyrektor Broberg pracował jak zwykle?
– Nie… nie powiedziałabym. Czwartek był bardzo nerwowy. Wtedy nikt jeszcze nic nie wiedział na pewno. O śmierci dyrektora Palmgrena usłyszeliśmy dopiero w piątek. W piątek dyrektor Broberg był w biurze może z godzinę. A dzisiaj, jak już mówiłam, około dwudziestu minut.
– Powiedział, kiedy wróci?
Kobieta pokręciła głową.
– Czy zwykle jest tak krótko?
– O, nie. W biurze spędza większość czasu.
Kollberg podszedł do drzwi gabinetu i dokładniej mu się przyjrzał. Na biurku zauważył trzy czarne telefony. Pod kasą pancerną stała elegancka walizka. Nieduża, ze świńskiej skóry, ściągnięta dwoma rzemieniami. Wyglądała na nowiuteńką.
– Czy dyrektor Broberg był tutaj w sobotę albo w niedzielę?
– Ktoś tu był. W soboty nie pracujemy i jak zwykle w weekend miałam wolne. Ale kiedy przyszłam dzisiaj rano, od razu się zorientowałam, że ktoś poprzestawiał różne rzeczy.
– Czy tym kimś mógł być kto inny niż Broberg?
– Wątpię. Tylko on i ja mamy klucze do biura.
– Myśli pani, że dyrektor tu dzisiaj wróci?
– Nie wiem. Może pojechał do banku, a stamtąd do domu. To dość prawdopodobne.
– Lidingö – mruknął Kollberg. – Tjädervägen.
Coraz bardziej oddalał się od swojego domu.
– Do widzenia! – rzucił niespodziewanie i wyszedł.
W samochodzie był wściekły upał i Kollberg potwornie się pocił, jadąc na Lidingö.
Kiedy przejechał przez most nad Värtan, zobaczył wielkie statki w Frihamnen i setki łódek z półnagimi opalonymi urlopowiczami, pomyślał, że ta jego krzątanina jest idiotyczna. Powinien zostać w komendzie, podzwonić i wezwać tych ludzi do Västbergi. Ale naturalnie by nie przyszli i tylko by się wkurzył. Poza tym Martin Beck powiedział, że to pilne.
Na Tjädervägen może nie było superluksusowej zabudowy, ale i tak dzieliły ją lata świetlne od ohydnego osiedla, które oglądał wcześniej. Tutaj nie mieszkali biedacy, bezlitośnie wyzyskiwani przez typki pokroju Palmgrena i Broberga. Po obu stronach ulicy stały duże, drogie jednopoziomowe wille w stylu bungalowowym z przesadnie zadbanymi ogródkami.
Willa Hampusa Broberga wyglądała na opuszczoną i zamkniętą na głucho. Ślady opon prowadziły do drzwi garażu. Kiedy tam zerknął przez boczne okienko, okazało się, że garaż jest pusty. Wszystko wskazywało na to, że całkiem niedawno parkowały tam dwa samochody. Nikt nie zareagował na dzwonek ani łomotanie pięścią. Opuszczone żaluzje uniemożliwiały zajrzenie do środka.
Kollberg odsapnął i poszedł do sąsiedniej willi. Była większa i okazalsza od willi Broberga, na drzwiach wisiała tabliczka z jakimś szlacheckim nazwiskiem. Przynajmniej na takie wyglądało.
Zadzwonił, otworzyła mu wysoka blondyna o chłodnym obliczu i arystokratycznych manierach.
Kiedy się wylegitymował, popatrzyła na niego z niepozbawioną pogardy wyniosłością i najwyraźniej nie zamierzała go zaprosić do domu. Wyjaśnił, co go sprowadza.
– Nie mamy zwyczaju szpiegować sąsiadów – rzekła lodowatym tonem. – Nie znam dyrektora Broberga i nie mogę panu pomóc.
– Szkoda.
– Może dla pana, ja nie żałuję.
– Wobec tego przepraszam.
Popatrzyła na niego taksująco i wyskoczyła z zaskakującym pytaniem:
– Proszę powiedzieć, kto pana tutaj przysłał?
W jej głosie i błękitnych oczach było coś dziwnie znajomego. Mogła mieć trzydzieści pięć – czterdzieści lat. Bardzo zadbana. Kogoś mu przypominała, ale kogo?
– Żegnam – powiedział osowiale i wzruszył ramionami.
– Żegnam! – odparła z naciskiem.
Kollberg wsiadł do samochodu i zajrzał do kartki. Helena Hansson podała adres na Västeråsgatan na Vasastaden i numer telefonu. Podjechał na komisariat przy Lejonvägen na Lidingö. Kilku niemundurowych kolegów siedziało nad kuponem totalizatora piłkarskiego i popijało lorangę[8] z kartonowych kubków.
– Wiesz, co to za jedni Go Ahead Deventer? – spytał go jeden z nich.
– Nie mam pojęcia.
– A Young Boys?
– Co?
– Go Ahead Deventer i Young Boys. Drużyny piłkarskie. Biorą udział w rozgrywkach. Ale nie wiemy, skąd są. No wiesz, totek.
Kollberg wzruszył grubymi ramionami. Czym jak czym, ale piłką nożną w ogóle się nie interesował.
– Go Ahead Deventer pewnie jest z Deventer – powiedział. – To miasto w Holandii.
– O cholera! Tylko główny wydział zabójstw wie takie rzeczy. Myślisz, że są dobrzy?
– Chciałem tylko skorzystać z telefonu.
– Korzystaj, z którego chcesz.
Kollberg wybrał numer Heleny Hansson i usłyszał trzy charakterystyczne dźwięki. No tak, ten numer nie miał abonenta. W urzędzie telefoniczno-telegraficznym dowiedział się, że numer wyłączono.
– Znacie dyrektora Hampusa Broberga? – zwrócił się do obstawiających policjantów.
– Jasne, mieszka na Tjädervägen. Jak się tak mieszka, to ma się mnóstwo pieniędzy.
– W naszym rewirze są tylko porządni ludzie – powiedział pierwszy.
– Czy mieliście z nim kiedyś do czynienia?
– Nie – odparł drugi i otworzył następną butelkę lorangi. – Utrzymujemy tu ład i porządek.
– To nie Sztokholm – jadowicie dodał pierwszy.
– A jeśli już coś się zdarzy, to zawsze drobiazgi. Nikt tu nikogo nie wali siekierą w głowę i nie leżą pod każdym krzakiem stare ochlapusy ani naćpane małolaty. Chyba jednak postawimy na Go Ahead Deventer.
Kompletnie przestali się interesować Kollbergiem.
– Cześć! – rzucił ponuro na pożegnanie i wyszedł.
Pokonując długą trasę na Vasastaden, pomyślał, że również na Lidingö, za gładką fasadą, nie brakowało pieniącej się przestępczości. Różnica polegała na tym, że mieszkali tam ludzie bogaci, którzy mogli ukrywać swoje grzeszne uczynki za eleganckimi kulisami.
W budynku na Västeråsgatan nie było windy i musiał się wdrapywać na piąte piętro pięć razy, bo tyle było klatek. Zapuszczony dom, oczywiście wskutek zaniedbań właściciela. Po asfaltowym podwórku, między pojemnikami na śmieci, biegały szczury.
Dzwonił, gdzie popadło, kilka razy drzwi się otworzyły i rozmaici ludzie wbijali w niego przerażone spojrzenia. Bali się policji. Może nie bez powodu.
Heleny Hansson nie znalazł.
Nikt nie potrafił powiedzieć, czy mieszkała tu lub mieszka osoba o tym nazwisku. Przekazywanie informacji policjantom nie cieszyło się popularnością, poza tym w takich domach lokatorzy prawie nic o sobie nie wiedzieli.
Kollberg wyszedł na ulicę i otarł twarz chusteczką mokrą od potu.
Zastanawiał się przez kilka minut.
W końcu machnął ręką i pojechał do domu.
– Dlaczego tak smętnie wyglądasz? – godzinę później spytała żona.
Wykąpał się, posilił, kochał się z nią, znów się wykąpał i okręcony ręcznikiem kąpielowym sączył zimne piwo.
– Bo tak się czuję. Cholerna praca…
– Powinieneś odejść.
– To nie takie proste.
Policjant Kollberg nic nie mógł poradzić, że zawsze dawał z siebie wszystko. Nie potrafił inaczej i nawet gdyby nie chciał, był na to skazany.
Martin Beck zlecił mu rutynowe zadanie, a on je zawalił.
– Gun, kto to taki delegacyjna sekretarka? – spytał z zafrasowaną miną.
– Najczęściej ktoś w rodzaju call girl, kto nosi w aktówce koszulkę nocną, szczoteczkę do zębów i pigułki antykoncepcyjne.