Dyrektor Broberg nie może mówić, ponieważ padł ofiarą wyjątkowej brutalności policji. Nawet gdyby był w stanie coś powiedzieć, nie ma nic do dodania ponad to, co zeznał tydzień temu.
Adwokat perorował jak najęty, od czasu do czasu piorunując wzrokiem Skackego, który obsługiwał magnetofon. Skacke spąsowiał.
Ale nie Martin Beck. Wsparł brodę na lewej dłoni i nie odrywał oczu od mężczyzny z plastrem.
Broberg był zupełnie innym typem biologicznym niż na przykład Linder czy Hoff-Jensen. Przysadzisty, rudy, o grubych, prostackich rysach twarzy. Bladoniebieskie przymrużone oczy, brzuch i kształt głowy kwalifikowałyby go do natychmiastowego zamknięcia w celi śmierci, gdyby teoria kryminologiczna Lambrosa trzymała się kupy.
Nie dość, że wyglądał odrażająco, miał na sobie krzykliwe, niegustowne ubranie.
Prawie mi go żal, pomyślał Martin Beck.
Bardziej profesjonalnie współczuł Brobergowi jego adwokat. Mówił bez przerwy.
Martin Beck mu nie przerywał. Z pewnością powtarzał wszystko to, co sobie a muzom wygłaszał na rozprawie o zastosowaniu aresztu tymczasowego. Ale musiał sobie przecież zasłużyć na sowite wynagrodzenie, które go nie ominie, jeśli uda mu się w mniejszym lub większym stopniu oczyścić Broberga z zarzutów i wypunktować Gunvalda Larssona i Zachrissona za przewinienie służbowe.
W ostatniej kwestii Martin Beck nie byłby przeciwny. Od dawna deprymowały go metody Gunvalda Larssona, ale w imię lojalności milczał.
Kiedy adwokat zakończył opowieść o cierpieniach Broberga, Martin Beck, nie odrywając oczu od aresztanta, zapytał:
– A więc pan dyrektor nie może mówić?
Przeczący ruch głową.
– Co pan myśli o Matsie Linderze?
Wzruszenie ramion.
– Czy pana zdaniem jest w stanie przejąć główną odpowiedzialność za koncern?
Wzruszenie ramion.
Jeszcze przez dobrą minutę wpatrywał się w Broberga, usiłując pochwycić wyraz jego rozbieganych bladych oczu. Mimo strachu był gotów walczyć.
Martin Beck zwrócił się do adwokata:
– Rozumiem, że pański klient jest wstrząśnięty wydarzeniami z ostatniego tygodnia. Na tym na razie zakończymy.
Wszyscy byli zaskoczeni: Broberg, adwokat, Skacke i strażnik.
Martin Beck wstał i wyszedł, żeby się dowiedzieć, jak Månsson i Backlund radzą sobie z Heleną Hansson.
Na korytarzu spotkał Åsę Torell.
– Co mówi? – spytał.
– Mnóstwo rzeczy. Ale nic takiego, z czego miałbyś jakiś pożytek.
– W którym hotelu się zatrzymasz?
– W tym samym co ty. W Savoyu.
– Może razem zjemy kolację? Przynajmniej coś miłego na zakończenie tego koszmarnego dnia.
– Raczej nie – odparła wymijająco Åsa Torell. – Mam dzisiaj mnóstwo pracy.
Nie patrzyła mu w oczy. Nie było to zresztą takie dziwne, bo nie sięgała mu nawet do ramienia.
Helena Hansson mówiła bez opamiętania. Månsson tkwił nieruchomo za biurkiem.
Szumiał magnetofon. Backlund chodził od ściany do ściany, z osłupiałą miną.
Zapewne jego wiara w życie w czystości boleśnie się zachwiała i nadwątliła. Martin Beck stał przez chwilę przy drzwiach, z łokciem na metalowej szafce, i przyglądał się kobiecie, która słowo w słowo powtarzała to, co wcześniej mówiła Kollbergowi.
Ale teraz nic już nie zostało z budzącej szacunek maski ani z udawanej ogłady. Sflaczała i zużyta, wyglądała jak dziwka, która wpakowała się w coś, czego nie rozumiała, i była śmiertelnie przerażona. Zalewając się łzami, szybko zaczęła sypać wszystkich z branży w nadziei, że sama się z tego wywinie tanim kosztem.
Żenujące. Martin Beck dyskretnie się ulotnił.
Wrócił do swojego pokoju, pustego i jeszcze bardziej nagrzanego. Zauważył, że krzesło, na którym siedział Hampus Broberg, było mokre od potu. Siedzisko i oparcie.
Zadzwonił telefon. Oczywiście Malm.
Bo któżby inny?
– Co wy do chole… co wy wyprawiacie?!
– Prowadzimy śledztwo.
– Chwila moment! Czy to nie było dostatecznie jasne, że działania operacyjne wymagają najwyższej dyskrecji i maksimum skuteczności?
– Było.
– Uważasz za dyskretną tę dziką strzelaninę i bijatykę w Sztokholmie?
– Nie.
– Czytałeś gazety?
– Czytałem.
– Jak myślisz, co w nich będzie jutro rano?
– Nie wiem.
– Czy to przypadkiem nie przegięcie, że policja wymusza aresztowanie dwóch osób, które są najprawdopodobniej całkowicie niewinne?
Bez dwóch zdań zastępca komendanta trafił w dziesiątkę i Martin nie od razu odpowiedział.
– No, może to trochę dziwnie wygląda.
– Dziwnie? Czy nie dociera do was, że to mnie się za to dostanie?
– To przykre.
– Musisz wiedzieć, że komendant główny jest równie wzburzony jak ja. Właśnie odbyliśmy u niego godzinną rozmowę…
Osioł skrobie osła, pomyślał Martin Beck. Łacińskie przysłowie[12].
– Jak się do niego dostałeś? – spytał niewinnie.
– Jak się dostałem? O co ci chodzi? Czy to jakiś poroniony żart?
Było rzeczą powszechnie znaną, że komendant główny policji niechętnie rozmawiał z ludźmi. Chodziły słuchy, że pewien wyższy urzędnik państwowy zagroził, że jeśli nie zostanie przyjęty, sforsuje drzwi do sanktuarium Głównego Zarządu Policji wózkiem widłowym. Rzeczony potentat miał natomiast wielką słabość do wygłaszania przemówień, zarówno do całego narodu, jak i bezbronnych grup swojej prywatnej armii.
– No? – przynaglił go Malm. – Czy można przynajmniej powiedzieć, że zatrzymanie sprawcy to kwestia dni?
– Nie.
– Wiesz, kto zabił, ale nie masz dowodów?
– Nie.
– Wiesz, w jakich kręgach go szukać?
– Nie mam pojęcia.
– To jakiś absurd.
– Tak myślisz?
– Co twoim zdaniem mam powiedzieć zainteresowanym stronom?
– Prawdę.
– Jaką prawdę?
– Żadnych postępów w śledztwie.
– Żadnych? Po tygodniu pracy? Z udziałem naszych absolutnie najlepszych ludzi?!
Martin Beck głęboko wciągnął powietrze.
– Nie wiem, w ilu sprawach kryminalnych brałem udział, w każdym razie było ich dużo, i mogę cię zapewnić, że robimy, co możemy.
– Nie wątpię – przyznał nieco udobruchany Malm.
– Nie na to jednak chciałem przede wszystkim zwrócić twoją uwagę. Raczej na fakt, że tydzień to bardzo krótki okres. W tym wypadku, jak zapewne wiesz, nie minął nawet tydzień. Przyjechałem do Malmö w piątek, a dzisiaj jest środa. Dwa lata temu, zanim zacząłeś u nas pracować, ujęliśmy mężczyznę, który popełnił morderstwo szesnaście lat wcześniej.
– Tak, tak, wiem, ale to nie jest zwyczajne morderstwo.
– Mówiłeś o tym poprzednim razem.
– Może dojść do międzynarodowych komplikacji – powiedział Malm z nutą bezsilności w głosie. – Już doszło.
– To znaczy?
– Naciskają na nas rożne przedstawicielstwa dyplomatyczne. Podejrzewam, że są już u nas zagraniczni agenci służb specjalnych. Pewnie niedługo pojawią się w Malmö albo w Kopenhadze. – Głos mu się załamał. – Albo u mnie.
– Spokojnie. Na pewno nie narobią tyle zamieszania, co Säpo.
– Wydział Bezpieczeństwa? Mają swojego człowieka w Malmö. Współpracujecie?
– Tego bym nie powiedział.
– Nie spotkaliście się?
– Widziałem go.
– To wszystko?
– Tak. Trudno byłoby go przeoczyć.
– Od nich też nie mamy pozytywnych wiadomości – przyznał przygnębiony Malm.
12