Выбрать главу

Zapadła niezręczna cisza – sytuacja, do której wytrawna gospodyni nie może dopuścić. Lidia Nikołajewna jednak natychmiast odzyskała kontenans. Uroczo trzepocząc rzęsami, przyszła Archipowi Hiacyntowiczowi z odsieczą:

– Jakież to podobne do mistycznego zniknięcia biednej Polińki Karakin! Pamięta pan tę straszną historię, mon ami?

– Jakżebym mógł nie pamiętać… – rzekł przeciągle Archip Hiacyntowicz, lekkim uniesieniem brwi dziękując za wsparcie.

Kilkoro gości przytaknęło, jakby także sobie przypominając, większość jednak najwyraźniej nigdy nie słyszała o Polińce Karakin, a że Mustafin cieszył się opinią wspaniałego gawędziarza, warto było usłyszeć z jego ust nawet znaną historię. W dodatku zaś Molly Sapiegina, czarująca młoda kobieta, której mąż – co za nieszczęście – poległ rok temu w Turkiestanie, wykrzyknęła zaciekawiona:

– Mistyczne zniknięcie? Jakież to interesujące!

Lidia Nikołajewna usadowiła się wygodniej na krześle, dając w ten sposób do zrozumienia Mustafinowi, że przekazuje ster konwersacji w jego doświadczone ręce.

– Wielu z państwa zapewne pamięta jeszcze starego księcia Lwa Lwowicza Karakina – rozpoczął swą opowieść Archip Hiacyntowicz. – Był to człowiek starej daty, bohater kampanii węgierskiej. Nie aprobując liberalnych prądów poprzedniego panowania, podał się do dymisji i żył w swojej podmoskiewskiej posiadłości niczym indyjski nabab. Bogaty był niesłychanie, teraz arystokracja nie ma już takich majątków.

– Książę miał dwie córki, Polińkę i Aniutę. Proszę zwrócić uwagę: żadnych tam Poline czy Annie – generał wyznawał surowe patriotyczne zasady. Dziewczęta były bliźniaczkami, nie sposób ich było wszakże pomylić, Aniuta bowiem miała na prawym policzku, o tutaj, znamię. Małżonka Lwa Lwowicza zmarła przy porodzie, a książę już się po raz drugi nie ożenił. Zwykł mawiać, że to kłopotliwe, a i nie ma żadnej potrzeby – czyż mało wokół dworskich dziewek? Dziewek zaiste mu nie brakowało – nawet po zniesieniu pańszczyzny. Jak powiadam – Lew Lwowicz prowadził życie prawdziwego nababa.

– Jak panu nie wstyd, Archie? Nie może się pan obejść bez nieprzystojnych żartów? – zbeształa go z uśmiechem Anna Nikołajewna, doskonale wiedząc, że dobrej opowieści nie zaszkodzi, jak mawiają Anglicy, „odrobina soli”.

Mustafin ze skruchą przycisnął dłoń do serca i podjął opowiadanie:

– Polińka i Aniuta były całkiem niebrzydkie, ale też żadne piękności. Wszelako, jak wiadomo, milionowy posag to najlepszy środek kosmetyczny, toteż w tym jednym, jedynym sezonie, kiedy weszły w świat, wywołały wśród moskiewskich kawalerów istną epidemię gorączki. Potem stary książę pogniewał się o coś na naszego czcigodnego generała-gubernatora, wyjechał do swojej Sosnówki i już się stamtąd nie ruszał.

Lew Lwowicz był mężczyzną tęgim, czerwonolicym, z zadyszką – typem zdecydowanie apoplektycznym, można więc było mieć nadzieję, że zesłanie księżniczek długo nie potrwa. Tymczasem mijały lata, książę Karakin coraz bardziej tył i coraz ciężej dyszał, ale bynajmniej nie zamierzał umierać. Kawalerowie czekali, czekali, aż wreszcie zapomnieli o biednych samotnicach.

Sosnówka zaś, choć nazywano ją podmoskiewską, leżała w nieprzebytych lasach powiatu zarajskiego, skąd nie tylko do kolei, ale do najbliższego traktu było co najmniej dwadzieścia wiorst. Jednym słowem – głusza. Niemniej był to istny raj, wspaniale urządzony. Mam tam w pobliżu wioskę, toteż często odwiedzałem księcia po sąsiedzku. W Sosnowce były niezrównane polowania na cietrzewie. A tej wiosny ptactwo wprost samo się pchało na muszkę – takich toków nie widziałem jak żyję. No i zasiedziałem się, tak że cały dramat rozegrał się wprost na moich oczach.

Stary książę już dawno postanowił wznieść w parku belweder w stylu wiedeńskim. Najpierw zaprosił z Moskwy znakomitego architekta, który wykonał projekt i nawet rozpoczął budowę, ale nie doprowadził jej do końca – nie mógł znieść despotyzmu księcia i wyjechał. Do ukończenia budowy ściągnięto gorszego architekta, Francuzika nazwiskiem Renard. Był młody i przystojny. Co prawda, wyraźnie kulał, ale po lordzie Byronie nasze panny nie uważają tego za wadę.

A dalej cóż – sami się państwo domyślacie. Panny siedzą kamieniem na wsi już dziesiąty rok. Mają po dwadzieścia osiem lat, żadnego towarzystwa, co najwyżej przyjedzie na polowanie taki stary ramol jak ja. A tu przystojny młody człowiek, inteligentny, bystry, paryżanin.

Tu należy dodać, że przy całym podobieństwie zewnętrznym księżniczki miały całkowicie różny temperament i charakter. Aniuta była jak Puszkinowska Tatiana: ospała, melancholijna, trochę rezonerka i szczerze mówiąc, nudnawa. Za to Polińka – figlarka, psotnica, „miła jak całus ukochanej i prawa – jak poetów życie” [3]. Mniej też w niej było niż w siostrze cech staropanieńskich.

Renard zadomowił się trochę, rozejrzał i oczywiście zagiął parol na Polińkę. Obserwowałem to wszystko z boku i świetnie się bawiłem, nie podejrzewając, w jak niewiarygodny sposób zakończy się cała ta sielanka. Zakochana Polińka, oszalały od zapachu milionów Francuzik i zżerana zazdrością Aniuta, która, chcąc nie chcąc, musiała wziąć na siebie rolę strażniczki cnoty. Szczerze przyznaję, że ta komedia zajmowała mnie nie mniej niż polowanie na cietrzewie. Tymczasem czcigodny ojciec trwał w nieświadomości, w swojej bucie bowiem nie wyobrażał sobie, by księżniczka Karakina mogła się zadurzyć w jakimś biednym architekcie.

Naturalnie, zakończyło się to skandalem. Pewnego wieczoru Aniuta przypadkiem (a może i nie przypadkiem) zajrzała do altany, przyłapała tam siostrę i Renarda in flagranti delicto i natychmiast doniosła ojcu. Rozwścieczony Lew Lwowicz, cudem uniknąwszy apopleksji, chciał natychmiast przepędzić zbrodniarza. Francuzik ledwie ubłagał, żeby pozwolono mu zostać we dworze do rana – lasy wokół Sosnówki są takie, że samotnego człowieka nocą spokojnie mogłyby zjeść wilki. Gdybym się nie wtrącił, wyrzucono by bałamuta za bramę w jednym surduciku.

Szlochającą Polińkę wysłano do sypialni pod nadzór rozważnej siostry, architekt udał się do swojej oficyny pakować manatki, służba się pochowała i cały gniew księcia przyszło znosić państwa pokornemu słudze. Lew Lwowicz szalał niemal do świtu i kompletnie mnie zamęczył, tak że spałem tej nocy niewiele. A rano widziałem z okna, jak wieziono Francuzika na kolej zwykłą podwodą. Ciągle popatrywał na okna, biedaczek, ale chyba nikt mu nie pomachał na pożegnanie – wyglądał na bardzo zgnębionego.

A dalej zaczęły się cuda-niewidy.

Księżniczki nie zeszły na śniadanie. Drzwi sypialni zamknięte, na pukanie nikt nie odpowiada. Książę znowu zakipiał, zaczął zdradzać objawy nieuchronnej apopleksji i wrzasnął, żeby, do wszystkich diabłów, wyłamali drzwi.

Wyłamali. Wchodzą. Jezu Chryste! Aniuta leży w łóżku jakby w głębokim śnie, a Polińki ani śladu, zniknęła. W domu nie ma, w parku nie ma – jakby się pod ziemię zapadła.

Zaczęto Aniutę budzić i tak, i owak – wszystko na próżno. Domowy doktor, który na stałe mieszkał we dworze, na krótko przedtem umarł, a nowego jeszcze nie przyjęto. Trzeba było posyłać do szpitala powiatowego. Przyjechał lekarz ziemski, z tych długowłosych. Podotykał, pougniatał i powiada: silny rozstrój nerwowy, poleży i ocknie się.

Wrócił woźnica, który odwoził Francuza. Człek wierny, całe życie przy dworze. Boży się, że dowiózł Francuza na samą stację i wsadził do pociągu. Panny z nim nie było. Zresztą jak by się wykradła za bramę? Park w Sosnowce otoczony był wysokim kamiennym murem, przy bramie straż.

вернуться

[3] Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin, przekład Adama Ważyka przyp. tłum.).