Выбрать главу

Jarosław Grzędowicz

Pan Lodowego Ogrodu. Tom II

Rozdział 1

Drzewo

Wiem, że wisiałem na wiatrem owianym drzewie

przez dziewięć nocy,

oszczepem zraniony, Odynowi ofiarowany,

sam sobie samemu. Na tym drzewie,

o którym nikt nie wie,

z jakich wyrasta korzeni.

Rúnatháttr Othins — Pieśń Odyna o runach[1]

Wiesz, co to jest piekło? Piekło to dwa zamglone szczyty, tulące się do siebie niczym półdupki. To wciąż te same szarpane linie gór, osnute niebieskawym oparem. To widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. To siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone, jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. To rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine jak zepsute mięso. To roziskrzona plwocina śnieżnych czap na wierchach. To prześliczny niczym z pocztówki górski pejzażyk, który staje się wszystkim. Niezmienny, nudny i piękny. Pocztówka nagle awansowana do roli wszechświata. To uwięziony w słojach drewna wieczny gniew i wściekłość. To wyschłe, drewniane gardło, które nie zna krzyku. To jest piekło.

To korzenie wijące się w skalistej górskiej ziemi na podobieństwo robaków, rozpaczliwie szukające pomiędzy kwaśnymi, kruchymi jak trupie paznokcie płytkami łupka odrobiny pożywnej próchnicy. To pachnące lepką słodyczą światło słońca.

To tkwiący w drewnianych trzewiach wąski, kuty grot. To obca, martwa gałąź przebijająca pień niczym zastygły piorun.

To modlitwa o burzę. O nagły wodospad elektrycznego wyzwolenia. O grom, popiół i ogień.

To jest piekło.

Być drzewem.

Groza... groza... groza...

Pojawia się znienacka, wprost z jesiennej mgły. Wynurza się gwałtownie zza grani, blada twarz pocięta zygzakowatymi znakami tatuażu, wytrzeszczone czarne oczy błyskające na brzegach wąskimi paskami białkówki. Zaschnięte bryzgi krwi na policzkach i czole.

Chwyta gwałtownie korzeń i kawałek skały, usiłuje wejść wyżej, ale coś ciągnie go do tyłu. Jest młody. Ma najwyżej siedemnaście lat i jest skrajnie, śmiertelnie przerażony. Już nie dba o to, że łzy przerażenia płyną mu strugami po twarzy, że z ust wyrywa się skowyt. Obchodzi go tylko nieznana siła ciągnąca w tył, w przepaść.

Przyczyna jest banalna. Bury koc, spięty na ramionach srebrną spinką z motywem tańczących węży, zaczepił się o korzeń. Jednak chłopak tonie w odmętach paniki. Może tylko szarpać się bezsilnie, tylko przeć do przodu jak zaprzęgowy koń. Sekundy przeciekają mu między palcami, strugi krwi z rany na czole toczą się po policzkach.

Chłopak... Według tutejszych standardów dawno jest dorosły. Jest wojownikiem. Urodzonym z morderczym żelazem w rękach, kołysanym do snu pieśniami o bohaterach, zahartowanym wizjami własnej heroicznej śmierci. A jednak teraz płacze, szarpie się z zaczepionym o korzenie płaszczem, bo z bliska wygląda to inaczej niż w pieśniach. Własna śmierć oglądana z bliska wydaje się cuchnąca, pospolita i bolesna. Nie będzie wzruszającego, pięknego zgonu wartego pieśni. Z bliska jest tylko okrutna, przerażająca śmierć gdzieś w górach. Samotna agonia i studnia przerażenia. A nade wszystko niemożność pogodzenia się z tym, że to już teraz. Natychmiast. Dzisiaj. Na zawsze.

Strzała z jadowitym sykiem wbija się w łupkową glebę tuż obok dłoni chłopaka. Słychać zdławiony, krótki krzyk, młody znajduje wreszcie splecione srebrne węże miażdżące krtań i szarpie szpilę. Płaszcz spada z ramion, spinka leci w przepaść, odbijając się od kamieni, a nastoletni wojownik pełznie na czworakach po stromej ścieżce, czepiając się krzaków i skał.

Nadchodzą.

Słychać gardłowe przekleństwa i przyspieszone oddechy. Słychać skrzypienie grubych skór i szczęk stali.

Kolejna strzała wypryska z doliny i śmiga tuż nad głową uciekiniera, wizgając jak wściekły szerszeń.

Nadchodzą.

Trzech.

Nie noszą czerwono-czarnych tatuaży na rękach i twarzach ani sczesanych na kark, nasmarowanych dziegciem warkoczyków. Pod okularowymi nosalami hełmów i kanciastymi osłonami policzkowymi widać krótko przycięte brody.

Wołają do niego, tryumfalnie, chrapliwie. Bucha z nich para, kłęby ścięte lodowatym powietrzem jesieni. Jeden wychyla się za grań i krzyczy do kogoś na dole, echo skacze po górach. Śmieją się, patrząc, jak pełznie na czworakach przed siebie, jak próbuje zerwać się do biegu, ale potyka się, pada i znowu pełznie.

Ten pierwszy, wielki niczym góra, zdejmuje hełm i kładzie go ostrożnie na ziemi, potem odpina płaszcz, uwalniając kolejne kłęby pary unoszące się z lamelkowego pancerza. Znowu woła, drwiąco, zadziornie i powoli wyjmuje miecz. Słychać stalowy, przeciągły zgrzyt ostrza, olbrzym prostuje się i porusza gimnastycznie barkami, chrupie mu coś w karku.

Chłopak bezradnie maca pustą pochwę na pasie, wspomnienie po straconej broni, ale nadal pełznie przed siebie, ślepy i głuchy z przerażenia.

Na moment podnosi wzrok i nagle widzi Pień. Otwiera usta i oczy jeszcze szerzej, na twarzy rozlewa mu się wyraz niedowierzania i skrajnego osłupienia. Wydaje się, że znalazł coś, czego szukał od dawna. Na kilka chwil zapomina o osaczających go prześladowcach i unosi wzrok wzdłuż krępego Pnia kryjącego ludzką sylwetkę z rozrzuconymi szeroko ramionami, pomiędzy Konarami widać narośl podobną do głowy z wykrzywioną bólem twarzą, pośrodku Pnia sterczy srebrne drzewce jesionowej włóczni.

Trwa to krótko.

Chrapliwy krzyk sprowadza uciekiniera na ziemię. Pomiędzy ostatnie sekundy życia, wyciekające jak piwo ze stłuczonego dzbana. Znowu wołają do niego, rozluźnieni, aż kipią adrenaliną. Finał męczącego pościgu. Już go mają. Jeszcze tylko parę kroków. Koniec.

Zaraz się dokona.

Rzeźnia u stóp Drzewa.

Skończą go, a potem zejdą w swoje doliny, nad swoje rzeki i jeziora. Rozpalą ogień i napiją się październikowego piwa, śmiejąc się i klepiąc po plecach. Zapachnie pieczeń, śpiew i rechot żywych poniesie się pod powałę.

Przyniosą łańcuchy umoczone w smoczej oliwie i zatańczą ten swój taniec ognia. Nagie, wymalowane w dzikie wzory dziewczęta z włosami osłoniętymi chustkami będą owijać się płomieniem, skakać wśród oswojonego żaru, omiatać smukłe ciała warkoczami ognia.

A jego już tu nie będzie.

Nigdy.

Boi się Drzewa, ale przecież nie aż tak, jak boi się wiecznego mroku zaklętego w stali prześladowców. Podrywa się na nogi na te parę kroków, dopada Pnia i rozpaczliwie szarpie jesionowe drzewce. Wrośnięta w Pień włócznia tkwi nieruchomo, niczym kolejna gałąź.

Otaczają chłopaka kręgiem, śmieją się i wołają do niego. Któryś siada z westchnieniem na kamieniu i odpina od pasa obszytą skórą flaszę. Inny wbija miecz w ziemię i przeciąga się, masując obolały krzyż.

Dryblas rusza na chłopaka tanecznym krokiem, zza jego pleców słychać rzucane drwiąco rady wzbudzające salwy śmiechu.

Miecz w palcach olbrzyma tańczy, ostrze kreśli koła i ósemki, rękojeść sprawnie obraca się w spokojnej dłoni. Żonglerka. Błazenada.

Woj porusza biodrami, jego nogi wykonują bokserski taniec, pochylone ciało kołysze się wraz z ostrzem, aż trudno uwierzyć, że tak ogromny mężczyzna może ruszać się tak lekko i zwinnie. Jest jak górski goryl. Wielki, kosmaty i brutalny.

Krótki wypad, finta, parada, markowany cios w głowę.

Chłopak osłania się ramieniem, wpada plecami na Pień, osuwa się po nim na ziemię. Na jego spodniach rozlewa się nagle wielka, mokra plama.

вернуться

1

Wszystkie cytaty z Hávamál, Pieśni Najwyższego za Edda Poetycka, tłum. i oprać. Apolonia Załuska-Stromberg, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1986