Выбрать главу

— To był… pani pupilek, Królowo.

— Na pewno nie odbiegnie daleko. — Królowa zaśmiała się. — Na pewno będzie miał dobrą zabawę.

* * *

O świcie spadł przelotny deszcz.

Nie ma nic gorszego, niż przedzierać się przez wysokie do ramion mokre paprocie. Chociaż nie, jest. Istnieje ogromna liczba rzeczy, przez które gorzej jest się przedzierać, zwłaszcza jeśli sięgają do ramion. Ale tutaj i teraz, myślała niania Ogg, trudno jest podać więcej niż jeden czy dwa przykłady.

Oczywiście nie lądowały wewnątrz kręgu Tancerzy. Nawet ptaki wolały zmieniać kurs, niż naruszać ich przestrzeń powietrzną. Wędrujące pajączki babiego lata, unoszące się na cieniutkich niciach pół mili nad ziemią, skręcały dookoła. Chmury rozdzielały się na części i płynęły bokami.

Mgła wisiała wokół kamieni; lepka, wilgotna mgła. Niania cięła paprocie sierpem.

— Jesteś tam, Esme? — mruknęła.

Babcia Weatherwax wysunęła głowę z kępy paproci o kilka stóp dalej.

— Różne rzeczy się tu działy — oznajmiła chłodnym, rzeczowym tonem.

— Na przykład jakie?

— Paprocie i zielsko przy kamieniach są podeptane. Wydaje mi się, że ktoś tu tańczył.

Niania Ogg rozważyła tę kwestię tak skupiona, jak fizyk jądrowy, który się właśnie dowiedział, że ktoś dla rozgrzewki uderzał o siebie dwoma subkrytycznymi kawałkami uranu.

— Przecież nigdy… — zaczęła.

— A jednak. I jeszcze coś.

Trudno było sobie wyobrazić, o co może chodzić w tym przypadku, ale niania mimo to zapytała:

— Tak?

— Ktoś tu zginął.

— No nie… Chyba nie wewnątrz kręgu?

— Nie. Nie bądź głupia. To było na zewnątrz. Wysoki mężczyzna. Miał jedną nogę dłuższą od drugiej. I brodę. Prawdopodobnie myśliwy.

— Skąd to wszystko wiesz?

— Właśnie na niego nadepnęłam. Promienie słońca przebiły się przez mgłę.

* * *

Poranne słońce pieściło już starożytne mury Niewidocznego Uniwersytetu, najwyższej uczelni magicznej, pięćset mil dalej.

Niewielu magów zdawało sobie z tego sprawę.

Dla większości magów z Niewidocznego Uniwersytetu pierwszym posiłkiem był lunch. Ogólnie rzecz biorąc, nie należeli do entuzjastów śniadań. Nadrektor i bibliotekarz byli jedynymi, którzy wiedzieli, jak wygląda świt oglądany z przodu. Zwykle na parę godzin mieli miasteczko akademickie tylko dla siebie.

Bibliotekarz zawsze wstawał wcześnie, ponieważ był orangutanem, a te są z natury rannymi ptaszkami. Tyle że nie wydawał kilku groźnych ryków, żeby inne samce trzymały się z daleka od jego terytorium. Otwierał tylko bibliotekę i karmił książki.

A Mustrum Ridcully, aktualny nadrektor, lubił wędrować po uśpionych korytarzach, czasem skinąć głową komuś ze służby i zostawiać krótkie liściki do podwładnych. Zwykle służyły jedynie temu, by uświadomić im z całą wyrazistością, że on już wstał i pilnuje spraw uniwersytetu, a oni wciąż jeszcze mocno śpią[5].

Dziś jednak miał co innego na głowie. Mniej więcej dosłownie.

To coś było okrągłe. Wokół otaczał je bujny gąszcz. I mógłby przysiąc, że jeszcze wczoraj tego nie było.

Odwracał głowę w tę i w tamtą stronę, zezując w lustrzane odbicie drugiego lustra, które trzymał z tyłu.

Kolejnym pracownikiem naukowym Niewidocznego Uniwersytetu, który wstawał krótko po nadrektorze i bibliotekarzu, był kwestor. Nie dlatego że budził się o świcie, ale już około dziesiątej bardzo ograniczone rezerwy cierpliwości nadrektora ulegały wyczerpaniu, więc stawał u stóp schodów i krzyczał:

— Kwestooor!

…dopóki kwestor się nie zjawił.

Zdarzało się to tak często, że kwestor, urodzony neurożerca[6], niejednokrotnie odkrywał, iż wstał i ubrał się przez sen kilka minut przed pierwszym krzykiem. W tym przypadku był ubrany i w połowie drogi do schodów, zanim uniósł powieki.

Ridcully nie tracił czasu na drobiazgi. Zawsze od razu przechodził do spraw poważnych.

— Słucham, nadrektorze — odezwał się smętnie kwestor. Nadrektor zdjął kapelusz.

— Co na to powiesz? — zapytał.

— Hm… hm… Na co, nadrektorze?

— Na to, człowieku! To!

Bliski paniki kwestor wpatrywał się rozpaczliwie w czubek głowy Ridcully’ego.

— Co? Aha… ta łysinka?

— Nie mam żadnej łysinki!

— Hm… w takim razie…

— Chcę powiedzieć, że jeszcze wczoraj jej tam nie było!

— Aha. No tak. Tego… — W pewnym momencie zawsze coś w kwestorze pękało i nie mógł nad sobą zapanować. — Oczywiście, takie rzeczy się zdarzają. Mój dziadek zawsze używał mikstury z miodu i końskiego nawozu, wcierał ją codziennie…

— Ja nie łysieję!

Tik wykrzywił twarz kwestora. Słowa wylewały się z niego same z siebie, jak gdyby bez żadnego uczestnictwa mózgu.

— …a potem dostał taki aparat ze szklanym prętem i, i, i pocierał go jedwabiem, i…

— Przecież to śmieszne! W mojej rodzinie nikt jeszcze nie wyłysiał, jeśli nie liczyć którejś z ciotek!

— …i, i, i zaczął zbierać poranną rosę i mył w niej głowę, i, i, i… Ridcully zrezygnował. Nie był człowiekiem okrutnym.

— Co pan na to bierze aktualnie? — zapytał cicho.

— Suszoną, suszoną, suszoną… — jąkał się kwestor.

— Te pigułki z suszonej żaby, tak?

— T-t-t-t.

— W lewej kieszeni?

— T-t-t-t.

— W porządku. Już dobrze. Przełknąć.

Przez chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem.

Kwestor odetchnął.

— J-j-już mi lepiej. Dziękuję, nadrektorze.

— Wyraźnie dzieje się coś niezwykłego, kwestorze. Czuję to w wodzie.

— Na pewno ma pan rację, nadrektorze.

— Kwestorze…

— Słucham, nadrektorze.

— Jest pan członkiem jakiegoś tajnego stowarzyszenia albo czegoś w tym rodzaju?

— Ja? Ależ skąd, nadrektorze.

— W takim razie postąpiłby pan wściekle rozsądnie, zdejmując z głowy kalesony.

* * *

— Znasz go? — spytała babcia Weatherwax. Niania Ogg znała w Lancre każdego. Nawet ten nieszczęsny obiekt w paprociach.

— To William Scrope, spod Kromki — odparła. — Jeden z trzech braci. Ożenił się z dziewczyną Palliardów, pamiętasz? Tą, co miała zęby chłodzone powietrzem.

— Mam nadzieję, że biedna kobieta ma odpowiednią czarną suknię.

— Wygląda, jakby ktoś go zakłuł — stwierdziła niania.

Stanowczo, choć delikatnie przewróciła ciało. Zwłoki nie budziły w niej niepokoju. Czarownice zwykle pełnią nie tylko funkcje akuszerek, ale też odprowadzają ludzi do grobu, więc dla wielu mieszkańców Lancre twarz niani Ogg była pierwszym i ostatnim widokiem w życiu. W porównaniu z tym, cała reszta pośrodku wydawała się całkiem nieciekawa.

— Przebity na wylot — oświadczyła. — Na drugą stronę. Niech mnie… Kto mógł zrobić coś takiego?

Obie czarownice spojrzały na kamienny krąg.

— Nie wiem, co to było — odpowiedziała babcia Weatherwax. — Ale wiem, skąd przyszło.

Teraz i niania zauważyła, że paprocie wokół kamieni były mocno podeptane i już całkiem zbrązowiały.

— Mam zamiar zbadać tę sprawę — oznajmiła babcia.

— Lepiej nie wchodź do…

— Doskonale wiem, gdzie powinnam pójść. Dziękuję ci uprzejmie.

Grupa Tancerzy składała się z ośmiu głazów. Trzy z nich miały własne imiona. Babcia ruszyła wokół kręgu, aż stanęła przy tym, którego nazywano Dudziarzem.

вернуться

5

Takie rzeczy zdarzają się bez przerwy, w całym multiwersum, nawet na lodowatych planetach zalanych ciekłym metanem. Nikt nie wie, czemu tak jest, ale w dowolnej grupie zatrudnionych osobników jedynym, który w naturalny sposób budzi się o świcie, jest zawsze kierownik biura, który zostawia pełne wyrzutu krótkie notki (albo, co też się zdarza, grawerowane kryształy helu) na biurkach swoich podwładnych. Jedynym miejscem, gdzie coś takiego nie zdarza się zbyt często, jest planeta Zyrix — a to tylko dlatego, że Zyrix ma osiemnaście słońc i wstać o świcie można jedynie raz na 1789,6 lat. Ale nawet wtedy, co 1789,6 lat, odpowiadając na niezwykły, uniwersalny sygnał, małostkowi pracodawcy wślizgują się do biur z macką pełną przygotowanych, wytrawionych z wyrzutem muszli frimptów.

вернуться

6

Żył nerwami.