– Kawaler już się nie zjawi – powiedział de Chevillon, patrząc w okno. Nikt nie próbował temu zaprzeczyć.
– A ty? Czy ty nie mógłbyś wyruszyć z nami? – zapytał de Chevillon’a, Markiz. Pan de Chevillon położył mu rękę na ramieniu.
– Nie dam rady. Widzicie, w jakim jestem stanie. Starość dopadła mnie tutaj i zapewne na zawsze już tu zatrzyma.
De Berle poruszył się niespokojnie na krześle.
– Cóż znowu… – zaprotestował słabym głosem.
Od kilku dni próbował przekonać przyjaciół o konieczności odsunięcia wyprawy do wiosny. Szukał argumentów racjonalnych i nie do zbicia, takich jak pogoda, niepewna sytuacja polityczna, nieobecność kawalera d’Albi, brak dobrego woźnicy, przybłąkana kurtyzana. Wydawało mu się, że tamtych dwóch dotknął jakiś rodzaj głuchoty. Nie słuchali, bagatelizowali go, zmieniali temat.
Pan de Berle bawił się cyrklem. Nagle gwałtownie odwrócił się do pochylonego nad stołem starca.
– Nie zgadzam się. Nie ma we mnie na to zgody. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że ta wyprawa to szaleństwo. Trzeba ją przesunąć na wiosnę. Znakiem dla mnie jest mój strach i… jakieś takie… sam nie wiem. Boję się i nie wiem, czy to tchórzostwo, czy złe przeczucie.
De Berle spodziewał się współczucia, namów, rozgrzeszeń, ale zapadła cisza. Pan de Chevillon i Markiz przez chwilę patrzyli na niego ze smutkiem, a potem wrócili do pracy nad rozłożoną mapą.
Tego dnia gospodarz postanowił urozmaicić gościom wieczór przy kominku. Kazał wnieść do saloniku klawesyn, ten niezwykły instrument na pięciu nogach, i zwoje nut. Rozgrzał palce nad ogniem i zaczął grać. Grał pięknie i z uczuciem utwory swojego ulubionego Couperina. Kiedy zaczynał nowy taniec lub chaconne, dedykował je kolejno swoim gościom.
Muzyka sprawiła, że atmosfera tego wieczoru stała się jakby aksamitna. Siedząc wygodnie w fotelach i na kanapach, w milczeniu słuchali płynącej spod kościstych palców Chevillon’a subtelnej, perfekcyjnej melodii, aż muzyka połączyła te pięć osób w jakąś pentagonalną figurę. Bliska perspektywa rozbicia ulotnego pięciokąta mogłaby się wydać małą rewolucją.
Burling poczuł się zainspirowany nową sytuacją i przyniósł z biblioteki tom wierszy pewnego Anglika. Znalazł tę książkę poprzedniego dnia, kiedy szukał czegoś do poczytania w swoim, jak mawiał „rozkosznie brzmiącym dla ucha” języku. Zaczął czytać i skrupulatnie komentował każdy wers, usiłując go w ten sposób dokładniej przetłumaczyć. Ale wychodził z tego groch z kapustą. Wszyscy widzieli, jak bardzo Anglik się męczy. Poezja objaśniana, nieudolnie tłumaczona stawała się cieniem samej siebie. Rozdrażniony i zniecierpliwiony Burling wychylił kielich wina i zażył tabaki.
– Pragnąc się wypowiedzieć i nie móc znaleźć słów – to jedna z tortur piekielnych przeznaczonych szczególnie dla poetów – powiedział. – Chciałem coś zadedykować pani – rzekł do Weroniki – ale czuję się tak, jak musi się czuć ten mały woźnica-niemowa.
Wtedy pan de Chevillon zaskoczył ich po raz kolejny. Wziął od Burlinga książkę z wybranym przez niego fragmentem i po chwili zastanowienia wyrecytował, tłumacząc na gorąco:
…Klejnoty, brylanty
Na ciałach kobiet są to jabłka Atlanty.
Rzucane nam przed oczy.
Gdy kiep je ogląda,
Przyziemną duszą bardziej ich niż ciał pożąda.
Jak książka, co laika obwolutą swoją
Przyciąga, tak kobiety zdobią się i stroją:
Same zaś są księgami, w których my jedynie
(Jeśli na nas ich łaska niespodzianie spłynie)
Czytamy treść mistyczną *
– Nie do wiary! – wykrzyknął Burling. – Pan jest na dodatek prawdziwym poetą! A ja, naiwny, chciałem się popisać, jaki to ze mnie znawca poezji.
Długo jeszcze mruczał coś do siebie, zanim pan de Chevillon wrócił do klawesynu i zagrał znowu kilka utworów. Potem przyniesiono stolik do kart i towarzystwo zaczęło grać w basetę. Pan de Chevillon twierdził, że ma zbyt duże szczęście w grach, w których rządzi przypadek, i nie chciał być graczem. Trzymał za to bank. Grali na niskie, symboliczne stawki, lecz mimo to Burling przegrywał z kretesem. Złościł się i pokrzykiwał za każdym razem, kiedy bankier wyciągał jego kolor. Dlatego wszystkich bawiło raczej zachowanie Anglika niż sama gra.
Tylko de Berle był nieswój. Trzeba go było popędzać i przypominać, że teraz jego karta. W końcu przeprosił za roztargnienie i poszedł się położyć. Markiz popatrzył za nim przeciągle i smutno.
Siódmego dnia pobytu w Chateauroux stało się jasne, że nie mogą dłużej czekać na kawalera d’Albi. Gdyby rzeczywiście miano go uwolnić z więzienia pierwszego czy drugiego dnia po aresztowaniu (jeżeli w ogóle tam się znalazł), byłaby już od niego wiadomość albo i on sam. Istniało prawdopodobieństwo, że sprawy nie potoczyły się po myśli kawalera i że proces się jednak odbędzie. Kawaler mógł też być w drodze. Istniała jednak także i gorsza możliwość: impulsywny i nieprzewidywalny młodzieniec zmienił zdanie i postanowił zostać w Paryżu, choć tu, w Chateauroux, wydawało się to nieprawdopodobne.
De Berle zamknął się na cały dzień w pokoju, a wieczorem oświadczył Chevillonowi i Markizowi, że wraca do Paryża. Uważał też, że jego decyzja przesądza sprawę i wyprawa zostaje odłożona. Już chciał się kajać i przepraszać, ale Markiz, który przeglądał się w lustrze, odwrócił głowę i powiedział:
– W takim razie jedziemy bez ciebie.
– Jak to „jedziemy”? Kogo masz na myśli? – zapytał zaskoczony de Berle, patrząc pytająco na gospodarza.
– Pani Weronika, Gauche i ja – powiedział spokojnie Markiz. De Berle na chwilę stracił mowę.
– Przecież to profanacja… przecież to kobieta! I wiejski głupek… przecież oni nie są wtajemniczeni! Proszę cię, nie rób tego.
– Obawiam się, że w tej sytuacji Markiz nie ma wyboru – powiedział pan de
Chevillon cichym głosem.
– Jesteście obaj zaślepieni przez własny upór. Ryzykujecie zbyt wiele. Wszystko przemawia za tym, że podróż trzeba odłożyć, czyż nie widzicie tego? Czy oślepliście? Ale ja wiem, o co wam chodzi, dlaczego tak się wam śpieszy, że nie chcecie się nawet skonsultować z Bractwem. Jesteś chory, Chevillon, umierający, i tylko Księga może ci uratować życie…
Chevillon nie odpowiedział.
– Nie mam zamiaru… – zaczął de Berle, ale Markiz nie pozwolił mu skończyć.
– Nie musisz. Po prostu nie musisz.
Pan de Berle wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Markiz był pewien, że Weronika pojedzie dalej, chociaż sam nie wiedział, skąd bierze się ta pewność. Co do niego, trudno mu było teraz zrezygnować z jej widoku. Ta egocentryczna, trochę dziecinna kobieta była mu potrzebna. Przyzwyczaił się do jej obecności. Zaczynała stanowić ważny element klimatu tej podróży. Z drugiej strony nie było to tylko statyczne przywiązanie, ale także jakaś dynamiczna siła, która popychała go do niej. Próbował sam się z tego przed sobą wytłumaczyć i czuł, że bardziej stwarza problemy, niż je wyjaśnia. Przyszła mu bowiem do głowy myśl, iż może do odnalezienia Księgi potrzebna jest kobieta, tak jak potrzebny jest mężczyzna, że może w tym splocie okoliczności i przypadków kryje się głęboka mądrość. Musiał się więc teraz z Weroniką rozmówić i po prostu powiedzieć jej o wszystkim. Powinien to jakoś upiększyć, udramatyzować, bo jej dziecinny umysł pragnie baśni. Nie, nie okłamać ją. Tej myśli Markiz się przestraszył. Musi zrobić tak, żeby się zgodziła. Wiedział, że się zgodzi. Czuł, że się zgodzi. Chciał, żeby się zgodziła. Przy niej był silny jak kawaler d’Albi.