– Dream, midsummer night’s dream [24] - wymamrotał Nicholas, nieomal pewien, że wszystko to mu się tylko śni.
– Naprawdę jesteś Anglikiem? – Maria Schneider obrzuciła go krótkim spojrzeniem.
– Naprawdę – przytaknął Fandorin. – A pani kim jest? Jak się pani nazywa?
Miniaturowa kobietka poinformowała:
– Ałtyn.
Jej odpowiedź od razu magistra uspokoiła. Oczywiście, że to sen. Objawił mu się w nim nawet ów niezrozumiały ałtyn z Corneliusowego testamentu.
Ale filigranowa dziewczyna powtórzyła:
– Ałtyn to imię. Moje nazwisko Mamajewa. A ty kim jesteś? I dlaczego ten palant tak bardzo chce cię zabić?
Aneks
Limeryk autorstwa Nicholasa Fandorina, ułożony w windzie hotelowej 14 czerwca, około wpół do szóstej po południu:
Rozdział szósty
Na służbie jak to na służbie. Obyczaje miłosne rosyjskich
kobiet.
Porucznik von Dorn obmyśla Dyspozycję. Anioł z nieba.
– Dokąt lesiesz, gląbie! Slyszaleś: Halt! Perwszi dzesęć links! Drugi dzesęć rechts! Tszeci! Szwarti rechts! Piąti links! Szósty rechts! Siótmy links! Ósmi rechts! Bęben – i-i-i-tra-ta-ta-ta, tra-ta-ta-ta!
Cornelius odebrał doboszowi pałeczki, prawidłowo wystukał rytm i poklepał chłopaka po głowie: nie szkodzi, nauczysz się. Malec był bystry, chwytał wszystko w lot.
Kompania maszerowała po Diewiczym Polu – odległym miejscu, położonym aż za Prieczistieńską Bramą i Zubowską Strzelecką Słobodą – ćwicząc zwroty w szyku.
Pięć miesięcy solidnej musztry zrobiło swoje. Żołnierze gorliwie walili buciorami w i tak już na gładko udeptaną ziemię i sprawnie wykonywali komendy, wytrzeszczonymi w napięciu oczyma spoglądając na dowódcę. Von Dorn, chociaż pokrzykiwał, czynił to bardziej dla porządku niż z prawdziwej potrzeby – był ze swoich żołnierzy zadowolony. Patrząc na kompanię, trudno by uwierzyć, że jeszcze niecałe pół roku temu większość tych chłopaków nie wiedziała, która ręka jest prawa, a która lewa. Mańkuci uważali za prawą tę rękę czy nogę, którą było im się wygodniej posługiwać, a ponieważ w skład kompanii wchodziło takich aż pięciu, wciąż zakłócali porządek musztry. Żeby żołnierze się nie mylili, trzeba było uczyć ich nowych słów w ten sposób: ta strona, po której bije serce – links. Druga – rechts. Ale w końcu przyswoili sobie tę mądrość. Nawet małpę można nauczyć klaskać w dłonie i tańczyć poloneza.
Żołnierzom to dobrze, rozgrzali się w marszu, gęby mają czerwone, spocone, a pan porucznik, stojąc w miejscu, przemarzł do szpiku kości. Pod koniec października w Moskwie panowały takie chłody, jak w Wirtembergii zimą, no i w dodatku od rana siąpił paskudny, drobny deszcz. Można by, oczywiście, okutać się płaszczem, ale cóż to za dowódca, co wygląda jak nastroszona wrona? Dlatego też Cornelius stał chwacko w samym mundurze i tylko nogą postukiwał w takt: r-raz, i-i-i r-raz, i-i-i r-raz!
Na skraju placu, jak zwykle, tłoczyli się gapie. Zimny deszcz wcale ich nie odstraszał. Rosjanin, jeśli przemoknie, otrząsa się jak pies i idzie dalej.
Do ciżby gapiów Cornelius się przyzwyczaił. Żołnierskiej musztrze najczęściej przyglądało się, oczywiście, pospólstwo, ale nierzadko obserwował ją jeden czy drugi bojar ze swoją świtą. Także i teraz górowała nad tłumem wspaniała czapa. Na białym arabskim wierzchowcu siedział jakiś dostojny wielmoża – wysoki, kościsty, z długą siwą brodą. Wokół może z dziesięciu jego spieszonych ludzi, a oprócz tego gońcy w jednakowych, malinowej barwy kaftanach. A niech sobie patrzą, czego im żałować? Rozrywek w Moskwie niewiele można znaleźć, a tu i dobosz wali w bęben, i żołnierze dziarsko maszerują. Von Dorn próbował zastąpić bęben fletem, ale naskarżyły na niego mniszki z klasztoru Nowodiewiczego. Flet jako diabelski wymysł był instrumentem zakazanym.
Ogólnie rzecz biorąc, porucznik von Dorn przywykł jakoś z biedą do tej moskiewskiej mordęgi, chociaż jego służba zaczęła się tak, że gorzej nie można.
Z przyobiecanego wyposażenia na zagospodarowanie się w ogóle nic nie wyszło – nie dostał ani pieniędzy, ani sobolowych skórek, ani sukna. Wszystko zagarnął wiceminister Fiedka, zgodziwszy się w zamian nie wnosić sprawy o znieważenie jego osoby, choć jeszcze długo się stawiał, parszywiec, nim wreszcie pułkownik Libenau go przekonał.
Takich żołnierzy, z jakich składała się jego kompania, porucznik Cornelius nigdy dotąd nie widział, ba, nawet nie podejrzewał, że podobne pokraki mogą się w ogóle zwać żołnierzami. Brudni, obszarpani – trudno. Ale żeby na całą kompanię nie było ani jednego sprawnego muszkietu, ani jednej zdatnej, ostrej szabli, kul i prochu! To ci dopiero muszkieterowie!
Winien był, oczywiście, dowódca, kapitan Owsiej Tworogow. Mało, że co dzień od rana pijany, to jeszcze awanturnik i bezwstydny złodziej. Całą amunicję i broń sprzedał, żołnierzy, zamiast do służby, wysyłał do roboty, a pieniądze za to chował do własnej kieszeni. Także z przybycia nowego porucznika usiłował wyciągnąć dla siebie korzyść – chciał, by ten podjął się ochrony kupieckich składów w Srietienskiej Słobodzie, ale nic z tego, nie na głupiego trafiło.
Cornelius poszedł na skargę do pułkownika, niewiele jednak wskórał. Libenau von Lilienklau miał już swoje lata, był zmęczony życiem w Rosji i do spraw służby odnosił się obojętnie. Doradził von Dornowi jedynie: laissez-faire, przyjacielu, far niente, czyli, mówiąc po tutejszemu, najlepiej pluć i łapać. Moskowici oszukali was, teraz wy, kapitanie, oszukajcie ich. Jesteście jeszcze młodym człowiekiem, nie to co ja, stary kapeć. Jeżeli dojdzie do wojny z Polakami czy z Turkami, oddajcie się w niewolę przy pierwszej okazji, a wtedy wyswobodzicie się z moskiewskiego jarzma.
Von Dorn nie zwykł jednak pobierać żołdu, choćby i zmniejszonego o połowę, za darmo. Co najważniejsze, z czasem obmyślił szczegółowy plan, który nazwał Dyspozycją; zgodnie z tym planem, porucznik trzeciej kompanii miał sobie wyrobić jak najlepszą opinię.
Zaczął od sprawy podstawowej: nauczył moresu kapitana, jako że z takim dowódcą zaprowadzić jakikolwiek porządek w kompanii było rzeczą niemożliwą. Lekcję, którą sam dostał swego pierwszego dnia w Moskwie, Cornelius zapamiętał bardzo dobrze: w tym kraju można zrobić wszystko, co się chce, byleby obeszło się przy tym bez świadków. No cóż, zatem von Dorn tak właśnie uczynił.
Zaczaił się na Owsieja Tworogowa wczesnym rankiem, zanim ten zdążył się spić, i sprał go, jak Pan Bóg przykazał. Nie żałował pięści, ale bił tak, żeby nie zostawić siniaków czy zadrapań – pończochą napełnioną mokrym piaskiem. Zagroził przy tym, że jeśli Owsiej podniesie krzyk, zabije go, więc Tworogow znosił lanie w milczeniu. Cornelius odradził mu także pójście na skargę. Pokazał kapitanowi na migi (rosyjskiego jeszcze wtedy w ogóle nie znał): każdy żołnierz, złodzieju, za pół rubla udusi cię gołymi rękami, wystarczy szepnąć słówko.