– Nazywaj mnie Iwanem Artamonowiczem – ciągnął jego dobroczyńca. – Jestem jego synem chrzestnym i marszałkiem dworu bojara. Masz robić to, co ci powiem. Mieszkać będziesz od dzisiaj przy pałacu Artamona Siergiejewicza. Teraz odeślij swoją kompanię z podoficerem, a sam chodź ze mną, przejmiesz swój oddział.
– A co z poprzednim kapitanem? – zapytał von Dorn, wciąż obawiając się jakiegoś podstępu.
– Mitrij Wiebierow zmarł – odparł spokojnie Iwan Artamonowicz. – Cztery dni temu widziano, jak wychodził potajemnie z pałacu księcia Iwana Michałycza Miłosławskiego, gdzie nie miał nic do roboty. A rano, kiedy prowadził muszkieterów na wartę do komnat carycy, potknął się na równej drodze i upadł na nóż. Przebił sobie szyję. Nawet pomodlić się nie zdążył. Wszystko w rękach Boga.
Murzyn przeżegnał się brązową dłonią o białych paznokciach.
– Uważaj, Korniej. Jeśli będziesz wierny i dobrze się sprawisz w służbie, wysoko zajdziesz. A jeżeli zaczniesz kraść i łaszczyć się na datki ludzi nieżyczliwych Artamonowi Siergiejewiczowi, skończysz tak jak Mitka, ten niewdzięczny pies. Poniesiesz śmierć z tej oto ręki, przysięgam ci to na Pana Naszego, Jezusa Chrystusa, proroka Mahometa i boga Zitombę.
O bogu Zitombie Cornelius nigdy nie słyszał, ale na dłoń Iwana Artamonowicza spojrzał jeszcze raz, uważniej. Była żylasta, silna, zdecydowana.
– Ale kraść nie masz potrzeby – powiedział Murzyn już łagodniej. – Bystry z ciebie człowiek, już od dawna cię obserwuję. Szybko się zorientujesz, co ci przyniesie większą korzyść. Dostaniesz od bojara czterdzieści rubli miesięcznie, wikt, umundurowanie i nagrody za dobrą służbę. Trzymaj się Matfiejewa, kapitanie. Nie pożałujesz.
Tu nowy zwierzchnik von Dorna uśmiechnął się, a zęby miał jeszcze bielsze niż Cornelius. Ciekawe, czym je czyści? Na pewno sproszkowanymi perłami. Na wilgotnych od śliny siekaczach Iwana Artamonowicza zalśnił czarodziejskim blaskiem promień jesiennego słońca i kapitan w ułamku sekundy pojął: to nie żaden Murzyn, tylko zesłany przez Boga anioł z nieba, zwiastujący Corneliusowi dobrą nowinę w nagrodę za wszystkie krzywdy i niesprawiedliwości, które go dotąd spotykały.
Rozdział siódmy
Jeżyk we mgle
– A więc tak – podsumowała Ałtyn Mamajewa, wysłuchawszy do końca historii, którą Nicholas w ciągu ostatniej godziny opowiedział już drugi raz (przez co relacja nie stała się ani odrobinę bardziej prawdopodobna). – Albo kompletny z ciebie dureń, albo rżniesz przede mną głupa.
Magister zamyślił się nad przedstawioną alternatywą. Pierwszy człon był zupełnie zrozumiały, ale co znaczyło „rżnąć głupa”? Logicznie rzecz biorąc, jego sens musiał sprowadzać się do: „mówić nieprawdę, udawać głupiego, kłamać”.
– Rżnąć głupa? – powtórzył z obrażoną miną. – Chce pani przez to powiedzieć, że ściemniam?
– Na sto procent – potwierdziła chłodno Ałtyn. – Udajesz głąba.
„A więc dobrze odgadłem – ucieszył się Nicholas. – A «głąb» to jedno z najczęściej używanych przez nowych Rosjan słów. Oznacza kretyna, tępaka, ofiarę oszustwa. «Rżnąć głupa»! Bardzo ciekawe wyrażenie. Trzeba będzie później zanotować”.
– Jestem kompletnym durniem – oświadczył Nicholas. – Nie ulega wątpliwości. Na sto procent.
Magister siedział w kuchni mikroskopijnego mieszkanka, do którego jego niespodziewana wybawicielka zabrała go prosto z bulwaru Sofijskiego. W samochodzie na pytanie: „Dokąd pani mnie wiezie?”, odrzekła niezrozumiale: „Do Bieskudnik”. Po chwili milczenia dodała: „Trzeba cię ukryć. Bo jak ci łeb odstrzelą, to nawet się nie dowiem, co z ciebie za pieprzona figura. No już, gadaj, bo jak nie, to zaraz odstawię cię z powrotem na bulwar”.
I Nicholas rozpoczął szczerą spowiedź. Po pierwsze, powodowany wdzięcznością wobec Ałtyn Mamajewej, która spadła mu jak z nieba. Po drugie, nie miał najmniejszej ochoty znaleźć się powtórnie na bulwarze Sofijskim (chociaż nie należało chyba pogróżki traktować całkiem poważnie). I, po trzecie, nie istniał żaden powód, by cokolwiek ukrywać. Bardzo możliwe, że miss Mamajewa wiedziała o tym, co się stało, o wiele więcej niż on sam.
Magister opowiadał więc przez całą drogę do wyżej wzmiankowanych Bieskudnik, które okazały się peryferyjną dzielnicą-sypialnią, złożoną z niezliczonych brudnobiałych bloków-pudełek, i potem, gdy wchodzili schodami na dziesiąte piętro (winda nie wiadomo dlaczego była nieczynna), a zakończył relację już w kuchence, przy filiżance kawy. Gospodyni zaparzyła ją wprawnie i szybko – dokładnie tak samo, jak obracała kierownicą swego małego samochodziku. Słuchała nie mniej uważnie niż mister Pumpkin – w skupionym milczeniu. Nie przerywała, prawie nie zadawała pytań (raz tylko zainteresowała się, kto to taki bojar Matfiejew), jedynie od czasu do czasu zerkała na opowiadającego, jakby sprawdzając, czy nie kłamie.
Teraz, w łagodnym świetle lampy z czerwonym abażurem, Nicholas mógł się przyjrzeć jak należy dziewczynie o dziwnym imieniu.
Czarne, krótko ostrzyżone włosy, czarne oczy, które wydawały się za duże w drobnej twarzy o wystających kościach policzkowych, szerokie, stanowcze usta, nos krótki i odrobinę zadarty – oto jak wyglądała właścicielka mieszkanka w Bieskudnikach. Była osóbką bardzo maleńką, wręcz filigranową, zwłaszcza w porównaniu z parametrami Fandorina. Przypominała ni to czarną, śmigłą jaskółkę, ni to jakieś małe, drapieżne (tak, zdecydowanie nieroślinożerne) zwierzątko – fretkę albo łasicę.
Nicholas w pewnej chwili uświadomił sobie, na czym polega niezwykłość twarzy Ałtyn – przez cały czas dziewczyna ani razu się nie uśmiechnęła. Sądząc z surowej linii warg, wydawało się wątpliwe, czy w ogóle kiedykolwiek rozciągają się w uśmiechu. Co prawda, Fandorin czytał w jakimś artykule, że Rosjanin w ciągu swego życia przeciętnie uśmiecha się o trzy i pół raza rzadziej niż statystyczny Europejczyk, nie mówiąc już o wiecznie szczerzących zęby Amerykanach. Napisano tam również, że ta ponurość jest wynikiem odmiennych wzorców zachowań, jak okazywanie mniejszej życzliwości wobec innych oraz nieprzywiązywanie zbyt wielkiej wagi do społecznej roli powszechnej uprzejmości. On sam jednak nie upatrywał szczególnego grzechu w tym, że uśmiech w Rosji nie utracił swego pierwotnego, podstawowego znaczenia i nie przekształcił się w pusty, niewyrażający żadnych emocji grymas. Tocząc dyskusje z zagorzałymi nieprzyjaciółmi Rosji, magister nieraz argumentował: „Jeżeli Rosjanin się uśmiecha, to jest mu naprawdę wesoło albo rozmówca istotnie przypadł mu do gustu. Natomiast kiedy uśmiecha się pan czy ja, znaczy to jedynie, że nie musimy się wstydzić swojego dentysty”. Posępny wyraz twarzy maleńkiej pani maleńkiego mieszkanka potwierdzał tę teorię. Dziewczynie nie było wesoło ani Nicholas nie przypadł jej do gustu, a więc nie miała powodu się uśmiechać.
No dobrze, trudno. Ale to, że Ałtyn Mamajewa, wysłuchawszy wszystkich interesujących ją informacji, nie uznała za stosowne niczego swemu gościowi wyjaśnić ani choćby bliżej się przedstawić, było doprawdy trochę przykre.
– Jestem pani bardzo wdzięczny – powtórzył kolejny raz Nicholas. – Zjawiła się pani tam, na bulwarze, w samą porę, jednakże…
– Ja myślę – wtrąciła tylko, w skupieniu o czymś rozmyślając. – Timing [32] był super. Jeszcze parę sekund, i ten łajdak naprawdę by cię dziabnął. Widziałeś, jakiego majchra miał w ręce?
– Niezbyt dokładnie. – Fandorin otrząsnął się, przepędzając koszmarny obraz, i uprzejmie, lecz z naciskiem przypomniał: – Nie wyjaśniła mi pani jeszcze, jak i dlaczego…