– Kto?
– Siergiejew to dawny pracownik organów, który kieruje teraz bankową służbą bezpieczeństwa. O drugiej esbe w Eurodebecie nie wie nikt z wyjątkiem samego Soso. Rozumiesz, czym to pachnie?
Fandorin odparł po chwili namysłu:
– Myślę, że kryminałem. Można założyć, że pan Soso nie zerwał ze swoją przestępczą przeszłością i zachował strukturę, dzięki której jest w stanie przeprowadzać niezgodne z prawem działania.
– Ja też byłam tego zdania. A skoro tak, to oficjalna służba bezpieczeństwa stanowi jedynie przykrywkę, kiedy natomiast trzeba kogoś postraszyć albo wykończyć, zajmuje się tym jego szwadron. Oni sami się tak nazywają – jeden raz udało mi się przestawić na ich częstotliwość. Też kawalerzyści się znaleźli! – sarknęła ze złością. – Lotny szwadron huzarów.
– To już chyba bardziej przypomina argentyńskie „szwadrony śmierci” – wymamrotał Nicholas, przeniknięty nagłym dreszczem. – A więc to oni chcą mnie zabić, tak? Ale za co? Jak mogłem pomieszać im szyki? O Westsiboil pierwszy raz usłyszałem od pani, przysięgam.
– O Boże, ależ wy, Anglicy, jesteście wybuchowi. – Ałtyn Mamajewa pokręciła głową. – Pozwolisz mi skończyć czy nie?
Zawstydzony Fandorin przyłożył dłoń do piersi, co miało znaczyć: przepraszam, moja wina, już się biorę w garść.
– Dzisiaj rano jechałam za jednym z ich wozów, oplem frontierą. Co za maszyna! – Dziennikarka westchnęła z zazdrością. – Niełatwo by było ich dogonić takim maluchem.
– A mnie się wydaje, że pani bardzo dobrze się prezentuje w swoim niewielkim, ekonomicznym samochodziku – rzekł z nieudawaną galanterią Nicholas.
– W oplu wyglądałabym o niebo lepiej. – W glosie Ałtyn wyczuwało się prawdziwą gorycz. – No dobra, przyzwoite dziewczyny nie jeżdżą dżipami, to obciach… (Magister przypomniał sobie zapis w notesie: „Obciach” - wstyd, kompromitacja). Poza tym akurat dzisiaj moja oka była w sam raz. Nikomu z tamtych do głowy by nie przyszło, że może im usiąść na ogonie takie maleństwo. No i łatwo się w nim ukryć wśród innych wozów. A zgubić opla nie mogłam, bo pełzł niczym żółw.
– Czemu? Też jechał za kimś? – błysnął domyślnością Nicholas. – I dlatego posuwał się tak wolno?
– Ci ze szwadronu jechali trzema dżipami – frontierą, pajero i grand cherokee. Szybko się zorientowałam, chociaż wciąż się zmieniali. Byłam ciekawa, kogo tak zawzięcie śledzą.
Fandorin uśmiechnął się smętnie.
– Odgadnę za pierwszym podejściem. Dwumetrowego głąba w granatowym blezerze. Tak?
– Nie, właśnie że nie… – Twarz Ałtyn przybrała tajemniczy wyraz, jakby dziewczyna zamierzała zrobić za chwilę swemu rozmówcy jakąś przyjemną niespodziankę. – Żołnierze szwadronu namierzali granatowe żiguli z podmoskiewskimi numerami – bardzo ostrożnie, umiejętnie; nie zbliżali się bardziej niż na sto metrów, zmieniali się co trzy minuty, i tak dalej. A w żiguli za kółkiem – zakończyła dziennikarka – siedział jakiś chudzina w okularkach model Dziewięć dni jednego roku [36] i koszuli w kratę.
– Co?!
Zaskoczony Nicholas zerwał się gwałtownie z miejsca i uderzył głową o malowaną drewnianą skrzyneczkę, nie wiadomo czemu przytwierdzoną na ścianie. Skrzyneczka spadła na podłogę, rozsypując się na niewielką kupkę deseczek, a po wykładzinie poturlała się ćwiartka czarnego chleba, zapakowanego w folię.
Ałtyn oszczędnie skomentowała zajście:
– Pełen temperamentu brytyjski młodzieniec rozwalił maminy pojemnik na pieczywo. „Co?! Co?!” – spytała, przedrzeźniając Nicholasa. – To, co słyszałeś. Z początku w ogóle nic mogłam się zorientować, że w całą tę kombinację zamieszany jest jeszcze ktoś trzeci. Wciąż się dziwiłam, dlaczego żiguli wlecze się dwadzieścia kilometrów na godzinę, a za nim tamci w dżipach i ja. W tym tempie sunęliśmy od Pieszkow Street. Dopiero za placem Zubowskim, gdzie jest niewielu przechodniów, po raz pierwszy spostrzegłam ciebie. A przecież powinnam chyba zauważyć wcześniej takiego cudaka na rolkach. – Ałtyn drgnął kącik ust, ale nie uśmiechnęła się.
– A więc tak! – zreasumował Fandorin, pocierając guza na głowie. – To znaczy, ja na rolkach, za mną granatowe żiguli, za nim szwadron w trzech dżipach, a na końcu – pani w oce. A ja, jak idiota, śmigam sobie ulicą, podziwiając zabytki…
– No tak, można powiedzieć całe psie wesele. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Kim jest ten przygłup z akape w żiguli? I jeszcze większy kretyn na rolkach? Jakaś parada pajaców!
Magister poczuł się dotknięty do żywego tymi sformułowaniami, co okazał, lekko unosząc brwi, ale Ałtyn ciągnęła dalej, jakby nigdy nic:
– Zatrzymaliśmy się na Pirogowce, naprzeciwko kompleksu archiwum: ósemka, dżipy tworzące jakby wierzchołki niewidzialnego trójkąta i skromny, niepozorny maluch z boku, dokładnie naprzeciwko odrapanego budynku z wyrytym dużymi literami napisem „Archiwum Akt Dawnych. 1882”.
Nicholas drgnął, ale nie odezwał się słowem.
– Czekałam długo, ze dwie godziny, a może i więcej. Ten z akape… Aha, to taki nieformalny ruch, który kiedyś u nas istniał. Amatorskie kluby pieśni – wyjaśniła Ałtyn, widząc, że gość ściągnął brwi, słysząc nieznane słowo. – No wiesz, Okudżawa, takie tam, ognisko, gitara. Nieważne. Ten twój wielbiciel nosi się w tym stylu. No więc posiedział z pół godziny w samochodzie, potem ktoś zadzwonił do niego na komórkę i gość wszedł do środka. Wtedy ci ze szwadronu też zaczęli dokądś wydzwaniać. Ale nic, uspokoili się, siedzą dalej. Tylko po kolei wyskakiwali do toalety, która tam stoi na skwerku. Strasznie im zazdrościłam. No, myślę, to koniec. Dłużej nie wytrzymam. Jak kobiety mogą być detektywami? Faceci to co innego, nie mają problemu… – Ałtyn, zdaje się, chętnie rozwinęłaby tę myśl, ale tylko machnęła ręką. – Krótko mówiąc, oddaliłam się na pięć minut i omal nie przegapiłam najciekawszego. Jak ty i twój wielbiciel znaleźliście się na dachu, tego nie wiem, nie widziałam, ale obserwowałam, jak cię przerzucił przez głowę. Bardzo efektowny widok. To cud, że nie połamałeś sobie wszystkich kości. Co, może potrafisz latać?
– Coś w tym rodzaju – bąknął Fandorin.
– Ci w dżipie wpadli w popłoch, część wyskoczyła z wozu i gdzieś pobiegła, wąsacz, ich szef, bez przerwy nawijał przez komórkę. Ja na wszelki wypadek odjechałam trochę dalej. Zadzwoniłam do znajomego z drogówki i poprosiłam, żeby w centrum komputerowym sprawdził numery żiguli, a ten mi mówi, że od wczorajszego wieczoru szukają tego wozu, bo było zgłoszenie kradzieży, i dziękuje za pomoc. Aha, myślę. To znaczy, że kraciasty nie wróci do samochodu. Siedzę więc dalej i obserwuję szwadron z bezpiecznej odległości. Jeden z tych gości pobiegł do archiwum, wrócił i zaczęła się jakaś narada. Ale stoją, nie odjeżdżają. Życie płynie, czas ucieka, znowu mi się zachciało siusiu. Potem gliniarz wyprowadza ciebie. Nastawiłam obiektyw, wysunęłam zoom, patrzę i co widzę? Skoczek z dachu idzie cały i zdrowy, tylko gębę ma usmarowaną na zielono. Wsadzają cię do radiowozu i cała kawalkada rusza w przeciwnym kierunku, tyle że tym razem o wiele szybciej, tak że ja w swoim ferrari o mało was nie zgubiłam. Na Twerskiej, pod twoim hotelem, dżipy znów się rozformowały. Dwóch facetów ze szwadronu weszło za tobą – wąsaty i…