Выбрать главу

Von Dorn grzecznie uchylił kapelusza, wyjął z sakwy dokument podróżny i wymownie zakołysał przywieszonymi na nim pieczęciami. Potem rozwinął go i udał, że czyta, co napisano w środku – w rzeczy samej wyrecytował słowa, których nauczył się na pamięć: „I tenże kapitan muszkieterów Korniej Fondornow jechać ma do Pskowa, do Nowogrodu Wielkiego, a także i do Tweru, skąd nie mieszkając, winien podążać do Moskwy”.

Dowódca straży znów zasyczał i zagdakał (zalatywało od niego jakąś lichą gorzałką), po czym wyciągnął rękę po glejt, ale Cornelius, chwała Bogu, nie urodził się wczoraj. Jeszcze raz wskazał na przywieszoną pieczęć, po czym przezornie schował dokument.

– Psków – Nowogród – Twer – Moskwa – powtórzył i dodał z naciskiem: – Nie mieszkając (co miało znaczyć: „w pilnej sprawie urzędowej”).

Pod krzakiem, jak się okazało, siedział jeszcze jeden Moskowita – nieuzbrojony, za to z miedzianym kałamarzem, zawieszonym na szyi, i gęsim piórem, wetkniętym za ucho.

Teraz podniósł się leniwie i oznajmił zrozumiałą – mimo fatalnej wymowy – niemczyzną:

– Zapłać trzy talary holenderskie dowódcy, jeden mnie i jeden strzelcom – oni też muszą żyć – a potem jedź sobie z Bogiem, skoroś taki ważny i potrzebny.

„Pięć reichstalarów? Pięć?! Za co?!”.

– Dobrze, zaraz. – Cornelius kiwnął głową. – Tylko podciągnę popręg.

I podciągnął. A potem jak nie wrzaśnie koniowi w ucho, jak nie smagnie go nahajką! Pięć talarów, panowie strażnicy? A ucho od śledzia nie łaska?

Z tyłu ktoś wypalił z broni, powietrze niebezpiecznie blisko rozdarł świst kuli – nie więcej niż pół łokcia od ucha Corneliusa. Ale Bóg strzegł, śmierć ominęła kapitana. Von Dornowie mają szczęście, to rzecz od dawna wiadoma. Gorzej, że nigdy nie potrafili wyciągnąć z tego żadnej korzyści. Winę za to ponosiło ich przeklęte, wielkopańskie pięknoduchostwo, a także pechowa dewiza rodzinna, której twórcą był protoplasta rodu, Theo: Honor primum, alia deinde [5].

Prapradziadek Tibo-Montezuma, który wrócił z Meksyku z wozem pełnym azteckiego złota, swoim niewyparzonym, ostrym językiem wzbudził gniew cesarza Karola – nie uniósł nie tylko złota, lecz i głowy. Stryjeczny dziadek, Piękny Ulrich, zdobył wspaniałą pozycję, zostawszy faworytem owdowiałej księżnej Sachsen-Altenburg. I co? Zakochał się w dziewczynie bez posagu, opuścił dwór książęcy i dokonał żywota w ubóstwie.

Kiedyś, gdy był jeszcze młody i głupi, Corneliusowi imponowała ta szczególna, butna vondornowska dezynwoltura wobec darów losu, ale zaznawszy głodu i chłodu podczas długich przemarszów i oblężeń, nałykawszy się bitewnego kurzu i dymu, zrozumiał: honor dobry jest dla tych, którzy mogą sobie nań pozwolić. Jeżeli zaś cały twój dobytek mieści się w niewielkiej skórzanej sakwie, to o honorze lepiej – przynajmniej na razie – zapomnieć.

Jakież to skarby kryła owa przytroczona do siodła torba?

Przede wszystkim – glejt od księcia Tułupowa, czyli przepustkę do sławy i bogactwa. Jeśli Cornelius istotnie je osiągnie, będzie mógł pomyśleć i o honorze.

Dalej – cyprysowy krzyżyk z Ziemi Świętej, wygrany w kości od pewnego kapucyna z Angers.

Złoty medalion z inicjałami „C. v. D.”, sekretny dar od matki, który ofiarowała mu na pamiątkę, gdy na zawsze opuszczał Theofels. Dawniej w środku spoczywała jeszcze relikwia – drzazga z krzyża męki Pańskiej, ale w zeszłym roku, podczas bitwy pod Charleroi, wypadła z medalionu.

Najcenniejszym jednak i najrzadszym skarbem w sakwie był wspaniały budzik, który dostał się Corneliusowi w spadku po ojcu. Podział odziedziczonych dóbr został przeprowadzony uczciwie, zgodnie z ostatnią wolą zmarłego. Clausowi przypadł w udziale zamek, ziemia i długi, Marta i Greta dostały po pierzynie, po dwie poduszki i po dwie sukienki, Ferdynand – porządnego konia i siodło, Andreas – jako sługa boży, dla którego dobra doczesne to marność – nic, najmłodszy, czyli Cornelius – budzik, wojenne trofeum ojca nieboszczyka, gdy walczył pod dowództwem Wallensteina. Budzik był z brązu, a tarczę ze złoconymi cyframi chroniło kryształowe szkło. Czy zegar naprawdę dzwonił, czy też mechanizm dawno się zepsuł, tego Cornelius nie wiedział, gdyż strzegł drogocennej pamiątki jak źrenicy oka i nigdy budzika nie nakręcał. Nigdy też, nawet w najtrudniejszych momentach, ojcowskiej spuścizny nie zastawiał ani nie grał o nią w karty. Tak wykwintne cacko dobrze by się prezentowało jedynie w odpowiednim wnętrzu, pośród brązowych rzeźb, marmurów i aksamitnych portier, Cornelius zatem za ukoronowanie swojej kariery uważał pozyskanie możliwie najstosowniejszego entourage’u dla budzika. Dalej jego ambicje nie sięgały. Od osiągnięcia celu był zresztą jeszcze bardzo daleki.

Ale tam, w skórzanej sakwie, leżało również maleńkie zawiniątko, dzięki któremu wędrówki budzika mogły się pomyślnie zakończyć w nie tak znów odległej przyszłości. Kosmyk miedzianorudych włosów, starannie zapakowany w pergamin, wróżył Corneliusowi dochody, których nie zapewniłby mu najwyższy nawet żołd ani wojaczka z Turkami. Kapitan muszkieterów, zanim popłynął do Rygi, odbył nader rzeczową rozmowę z kupcem, Jaanem van Charenem, który dostarczał do europejskich stolic wspaniałe rude włosy holenderskich kobiet, służące do wyrobu najmodniejszych peruk „Laura”. Van Charen powiedział Corneliusowi, że ryże Holenderki są bardzo chciwe i uparte i żądają za swoje rzadkie kudły ogromnych sum, wykorzystując fakt, że włosy o barwie miedzi nieczęsto się spotyka. W Moskowii natomiast kobiet i dziewczyn o włosach w tym niepowtarzalnym odcieniu jest po prostu bez liku – ma je co druga z nich, więc z pewnością nie będą się przesadnie targować. Pomysł był prosty i pewny: za kapitański żołd kupować tanio od Moskowitek ich warkocze, przesyłać je z kupieckimi karawanami do van Charena, do Amsterdamu, a tam już on będzie wpłacał należne von Dornowi wynagrodzenie do banku. Rudy lok dał kapitanowi na wzór, żeby przypadkiem nie pomylił koloru, a na pergaminie własną ręką wypisał uzgodnioną cenę – 1500 guldenów za umówionej wielkości przesyłkę. W ciągu czterech lat służby Cornelius zgromadzi prawdziwy majątek! To o wiele lepszy sposób na wzbogacenie się niż wojaczka z Turkami, uznał kapitan.

Była piękna, słoneczna i rześka majowa pogoda, ptaki szczebiotały zupełnie tak samo jak w okolicach rodzinnego Theofels i nastrój Corneliusa zdecydowanie się poprawił. Dla pewności przejechał jeszcze jakąś milę żwawym kłusem, choć trudno było przypuszczać, żeby podpity dowódca straży w zielonych mundurach zechciał go ścigać. Kiedy cisawa kobyłka zaczęła co chwila podrywać łeb i toczyć pianę z pyska, Cornelius zwolnił tempo. Trzeba było nakarmić i napoić konie, a i samemu nie zawadziłoby wychylić szklaneczkę za pomyślną przyszłość w rosyjskiej ziemi.

Kiedy pod pagórkiem kapitan ujrzał wieś, sądził z początku, że jest wymarła – opuszczona przez mieszkańców lub wyniszczona zarazą. Zobaczył szare, przekrzywione chaty, kryte przegniłymi, słomianymi strzechami, ślepe okienka, kapliczkę z przechylonym na bok, dziwnym krzyżem o dodatkowych ramionach. Ale nad jedną z chałup, długą i ogrodzoną płotem, wił się dymek, a w pewnej odległości od ludzkich siedzib pasło się stado – trzy kościste krowiny i może z dziesięć brudnych owiec. Najwidoczniej to była wieś Nieworotynskaja.

Jedyną uliczką Cornelius jechał bez pośpiechu, z ciekawością rozglądając się wokół. Takiej nędzy nie widywał nawet w Polsce. Nie było tu nic – choćby jednej kury, drzewka owocowego, wozu. Nawet psów. Zdziwiło kapitana, że na dachach nie ma kominów – pewnie wszystko to kurne chaty, ogień rozpala się w środku, jak u Samojedów na dalekiej północy, a dym nie ma ujścia.

вернуться

[5] Przede wszystkim honor, reszta potem (łac.).