Zacząłem spiesznie schodzić na dół. Schody wprost od mojego mieszkania, z czwartego piętra na trzecie biegły kreto, od trzeciego piętra prosto. Były to zabłocone, czarne i zawsze ciemne schody, jedne z tych, jakie zazwyczaj bywają w domach czynszowych z małymi mieszkaniami. W tej chwili było na nich zupełnie ciemno. Zszedłszy po omacku na trzecie piętro zatrzymałem się, i nagle jakby mnie coś tknęło, że tu, w sieni, ktoś jest i chowa się przede mną. Zacząłem szukać rękami; dziewczynka stała w samym kącie i odwrócona twarzą do ściany, cicho, niedosłyszalnie płakała.
— Słuchaj, czego się boisz? — zacząłem. — Ja cię tak nastraszyłem, to moja wina. Twój dziadek przed śmiercią mówił mi o tobie, to były jego ostatnie słowa... U mnie zostały książki, pewnie twoje. Jak ci na imię? Gdzie mieszkasz? On mówił, że na Szóstej Linii...
Ale nie dokończyłem. Dziewczynka krzyknęła w przestrachu, jakby dlatego, że wiem, gdzie mieszka, odtrąciła mnie swą chudą, kościstą ręką i pędem zbiegła po schodach. Ja za nią. Słyszałem jeszcze jej kroki na dole. Nagle ucichły... Kiedy wyskoczyłem na ulicę, już jej nie było. Pobiegłem aż do Wozniesieńskiego Prospektu i przekonałem się, że wszystkie moje poszukiwania są daremne: dziewczynka zniknęła. "Pewnie gdzieś się schowała przede mną — pomyślałem — wtedy kiedy schodziła ze schodów."
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Ale zaledwie stanąłem na zabłoconym, mokrym trotuarze prospektu, zderzyłem się nagle z jakimś przechodniem, który szedł widocznie w głębokim zamyśleniu, ze spuszczoną głową, i bardzo się gdzieś śpieszył. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu poznałem w nim starego Ichmieniewa. Był to dla mnie wieczór nieoczekiwanych spotkań. Wiedziałem, że staruszek przed trzema dniami bardzo się rozchorował, i nagle spotykam go w taki wilgotny czas na ulicy. Przy tym on i dawniej prawie nigdy nie wychodził wieczorem, a od czasu jak Natasza odeszła, czyli prawie od pół roku, stał się prawdziwym domatorem.
W jakiś niezwykły sposób cieszył się ze spotkania, jak człowiek znajdujący wreszcie przyjaciela, z którym może się podzielić myślami; schwycił mnie za rękę i nie pytając, dokąd idę, pociągnął za sobą. Był czymś zastraszony, zdenerwowany, śpieszył się... "Dokądże to on idzie?" — pomyślałem sobie. Pytać go byłoby daremnie: stał się strasznie podejrzliwy i niekiedy w najprostszym pytaniu lub uwadze dostrzegał obraźliwą aluzję, obelgę.
Popatrzyłem na niego z ukosa: twarz jego miała wygląd chorobliwy; schudł bardzo w ostatnich czasach, brody nie golił prawie od tygodnia. Zupełnie osiwiałe włosy sterczały spod wygniecionego kapelusza i długimi kosmykami leżały na kołnierzu wytartego, znoszonego palta. Jeszcze dawniej zauważyłem, że chwilami jakby się zapominał; nie pamiętał na przykład, że nie jest sam w pokoju, mówił do siebie głośno, gestykulował rękoma. Przykro było patrzeć na niego.
— No i co, Wania, no i co? — powiedział. — Dokąd szedłeś? A ja, widzisz, braciszku, wyszedłem: interesy. Zdrów jesteś?
— A jak pańskie zdrowie? — odpowiedziałem. — Tak niedawno jeszcze był pan chory, a już wychodzi pan z domu? Staruszek nic nie odpowiedział, jakby mnie me dosłyszał.
— Jak zdrowie Anny Andriejewny?
— Zdrowa, zdrowa... Zresztą i ona trochę choruje. Posmutniała mi jakoś... wspominała o tobie, czemu nie przychodzisz. A może ty teraz do nas, Wania, co? Może ci wszedłem w paradę, może cię od czegoś odrywam? — zapytał nagle, wpatrując się we mnie jakoś niedowierzająco i podejrzliwie.
Nieufny staruszek stał się tak wrażliwy i rozdrażniony, że gdybym mu teraz odpowiedział, że nie do nich szedłem, na pewno by się obraził i chłodno ze mną rozstał. Postanowiłem mu odpowiedzieć twierdząco, że właśnie szedłem odwiedzić Annę Andriejewnę, chociaż wiedziałem, że spóźnię się, a może zupełnie nie zdążę wpaść do Nataszy.
— No to dobrze — powiedział staruszek, zupełnie uspokojony moją odpowiedzią. — To dobrze... — Nagle zamilkł i zamyślił się, jakby czegoś nie domawiając.
— Tak, to dobrze! — powtórzył machinalnie po jakichś pięciu minutach, ocknąwszy się z głębokiej zadumy. — Hm! Widzisz, Wania, ty byłeś dla nas zawsze jak syn rodzony. Bóg nie dał nam... syna i zesłał ciebie. Zawsze tak myślałem... Żona również... Tak! Ty zawsze postępowałeś wobec nas z uszanowaniem, delikatnie, jak rodzony, wdzięczny syn. Niech cię Bóg za to błogosławi, Wania, jak my, starzy, błogosławimy cię i kochamy... tak!
Głos jego zadrżał; musiał chwilę odpocząć.
— Tak... No cóż? Czyś nie był chory? Cóżeś tak długo u nas nie był?
Opowiedziałem mu całą historię ze Smithem, tłumacząc się, że to właśnie mnie zatrzymało, że oprócz tego omal nie rozchorowałem się i przy tych kłopotach na Wasiliewską Wyspę (gdzie Ichmieniewowie wtedy mieszkali) chodzić było za daleko. Omal się nie wygadałem, że pomimo to znalazłem sposób odwiedzenia w tym czasie Nataszy, lecz w porę powstrzymałem się.
Historia Smitha bardzo zainteresowała starego. Stał się uważniejszy. Dowiedziawszy się, iż moje nowe mieszkanie jest wilgotne, gorsze od poprzedniego, a kosztuje sześć rubli miesięcznie, nawet się oburzył. A w ogóle stał się jakiś gwałtowny i niecierpliwy. Tylko Anna Andriejewna mogła z nim dojść do ładu w takich momentach, i to nie zawsze.
— Hm!... To wszystko ta twoja literatura! — zawołał prawie ze złością. — Zaprowadziła cię na poddasze, zaprowadzi i na cmentarz! Mówiłem ci to wtedy, przepowiadałem! A cóż B., ciągle jeszcze pisuje krytyki?
— Ależ on już umarł na suchoty.[11] Zdaje się, mówiłem już panu o tym.
— Umarł, hm! Umarł! Ba, to naturalne. I cóż zostawił żonie i dzieciom? Przecieżeś sam mówił, że miał żonę... I po cóż ci ludzie się żenią?
— Nic nie zostawił — odpowiedziałem.
— A więc tak! — zawołał z takim zainteresowaniem, jakby to była sprawa mu bliska, a zmarły B. — jego bratem rodzonym. — Nic! Oczywiście! A wiesz, ja już dawno przeczuwałem, że tak skończy, jeszcze wtedy, kiedy to, pamiętasz, takeś mi go wychwalał. Łatwo powiedzieć: nic nie zostawił! Hm!... zasłużył na sławę. Dajmy na to, że może i na nieśmiertelną sławę, ale przecież sława nie może nakarmić. Ja, braciszku, i co do ciebie wszystko wtenczas przewidziałem; chwaliłem cię, ale wszystko przewidziałem z góry. Więc umarł B.? Jakże tu nie umierać! I życie piękne, i... okolica, spójrz!
I szybkim, mimowolnym gestem ręki wskazał mglistą perspektywę ulicy, oświetloną słabo błyskającymi w wilgotnej mgle latarniami, brudne domy, wyświecone wilgocią płyty trotuarów, ponurych, gniewnych i zmokniętych przechodniów, cały ten obraz objęty czarną, jakby tuszem zalaną, kopułą petersburskiego nieba. Wychodziliśmy już na plac; przed nami w mroku majaczył pomnik, oświetlony z dołu gazowymi płomykami, a jeszcze dalej wznosił się ciemny ogromny masyw Isaakia, rysując się niewyraźnie na tle mrocznego kolorytu nieba.[12]
— Przecież mówiłeś, że to był człowiek dobry, wielkoduszny, sympatyczny, z uczuciem, z sercem... A więc tacy to oni wszyscy, ci twoi ludzie sympatyczni, z sercem! Potrafią tylko powiększać liczbę sierot! Hm... Wyobrażam sobie, jak mu wesoło było umierać. E-ech! Żeby był wyjechał gdzie stąd, chociażby na Syberię!... Czego chcesz, dziewczynko? — zapytał nagle, spostrzegłszy na trotuarze dziecko proszące o jałmużnę.
Była to maleńka, chuda dziewczynka, chyba siedmio— albo ośmioletnia, nie starsza, ubrana w brudne łachmany; maleńkie jej nóżki były obute w dziurawe trzewiki włożone na bose stopy. Dziecko starało się okryć swoje drżące z zimna ciałko czymś w rodzaju starej, malutkiej kapoty, od dawna już dla niej za małej. Jej chuda, blada, chorowita twarz była zwrócona ku nam; patrzyła na nas nieśmiało i w milczeniu; z jakąś' pokorną obawą odmowy wyciągnęła do nas swą drżącą rączkę. Staruszek drgnął na jej widok i tak szybko zwrócił się do niej, że ją przestraszył. Zadrżała i cofnęła się przed nim.